Lil Yachty "Let's Start Here": Niech gospodarz opuści swój dom [RECENZJA]
Wykonawca, traktowany często wyłącznie jako mem, nagrywa najbardziej zaskakującą płytę roku? Bardzo możliwe. Ale nie nabierzcie się na słowa, że mamy do czynienia z płytą roku: o ile instrumentalnie wszystko jest na miejscu, tak trudno nie uznać, że najlepiej byłoby tu bez… gospodarza.
Nie ukrywajmy: Lil Yachty nie należał nigdy do najlepiej ocenianych artystów, nawet w trapie. Może i posiada ciekawą barwę głosu, ale w dół ściągał go brak wyczucia, generyczność muzyki oraz linijki tak durne, że powodowały automatyczne chowanie się pod stołem. A jednak to właśnie ten od lat skazywany na niesławę Mały Jachcik nagrał album, który niespodziewanie podbija rankingi płytowe.
Czy wspominam o tym, że zmienił gatunek? I że masa raperów próbowała zmienić bitmaszynę na gitary, ale niewielu jest w stanie poszczycić się efektem tak przyzwoitym jak to, co osiągnął Lil Yachty? Tak właśnie jest. Przy czym "najbardziej zaskakująca" nie oznacza, że "Let's Start Here" to krążek idealny. Właściwie to daleko mu do ideału.
Zaczynając od tego, co może was najbardziej ciekawić - to nie nagrania dla fanów mumble rapu. Viralowe "Poland" sprzed paru miesięcy w żaden sposób nie zapowiadało tego, co znalazło się na "Let's Start Here". Krążek powinien najbardziej ucieszyć za to miłośników matowego w brzmieniu rocka psychodelicznego w duchu Tame Impala. To nie tak, że Yachty w ogóle nie zapowiadał tego rodzaju zajawek. Przecież jeszcze niedawno dograł swój wokal do remixu "Breathe Deeper" wspomnianego zespołu, a jego psychodeliczne inklinacje objawiał chociażby w singlu "Lady in Yellow" z debiutanckiego "Teenage Emotions".
Grupa Kevina Parkera to naprawdę dobry punkt odniesienia, bo australijski muzyk wprost przyznawał, że z hip-hopu zaczerpnął filozofię swoich produkcji, w tym traktowania instrumentów jak sampli. Podobnie jak Tame Impala, tak muzycy i producenci odpowiedzialni za warstwę muzyczną krążka Lil Yachty'ego psychodeliczną zupę zalewają brzmieniami dużo bliższymi współczesnym słuchaczom.
Jasne, mamy tu momenty, które spokojnie mogłyby zasilić "The Dark Side of the Moon" Pink Floydów. To, co się dzieje w tle ":(failure:(", ewidentnie nawiązuje do "The Great Gig In The Sky". "REACH THE SUNSHINE" ze swoimi zabawami kontrastami jest już w zasadzie progresywne. Ale "drive ME crazy!" to neo-soul pełną gębą, podczas gdy "WE SAW THE SUN!" chętnie nawiązuje do tropikalnego indie rocka, który mógłby wyrosnąć gdzieś w Kalifornii. "IVE OFFICIALY LOST VISION" pod względem ciężaru bliżej do Hawkwind z momentów, gdy zapowiadali Motorheadowe jazdy Lemmy'ego. Singlowe "sAy sOMETHINg" w takim gronie jawi się tu jako singel bardzo zachowawczy - z jednej strony nie traci psychodelicznego charakteru, z drugiej jeżeli zamiast Lil Yachty'ego mielibyśmy tu do czynienia z Travisem Scottem, nikt specjalnie nie byłby zaskoczony.
Kto za tym wszystkim stoi? Jeżeli spojrzycie na listę osób zaangażowanych w krążek, okaże się, że mamy do czynienia z absolutnie nieprzypadkowymi osobami. Mac DeMarco? Członkowie MGMT? Muzycy z Unknown Mortal Orchestra? Współpracownicy Yvesa Tumora czy Ariela Pinka? Tu znajdziecie to wszystko.
W takim gronie gwiazd najsłabszym punktem okazuje się sam gospodarz. Głos Lil Yachty'ego w większości przypadków jest zupełnie przesłonięty auto-tune'em w tej najbardziej przesadzonej wersji. Niestety, w ślad za nim nie idą nawet jakieś specjalne pomysły z prowadzeniem melodii. Nawet jeżeli zaczyna się rozkręcać w ciekawy sposób, za chwilę skręca w mamrotanie, które nie pozwala zapomnieć, gdzie tkwią jego korzenie muzyczne. I o ile Yachty nie chce być traktowany jako raper - sam nazywa się po prostu wokalistą - tak jego braki warsztatowe są zbyt oczywiste, aby traktować w pełni poważnie deklaracje. Owszem, miewa przebłyski, ale zaledwie chwilowe.
Zazwyczaj wytchnieniem są momenty, w których gospodarz usuwa się w cień, by oddać przestrzeń pozostałym wokalistom. Chociażby Justine Skye w "THE Zone" czy w "drive ME crazy!", gdzie Yachty nie istnieje przy tym, co wyprawia Diana Gordon. Wyjątkiem stanowi "the ride", w którym Teezo Touchdown zarzyna mikrofon swoim fałszem, jakby ktoś w trakcie mixu zapomniał włączyć mu auto-tune'a.
Głosy o płycie roku wydają się mocno przesadzone. "Let's Start Here" to muzycznie bardzo solidnie skomponowana i wyprodukowana pozycja, sygnowana przez faceta, którego ambicja ostatecznie przerosła - on bowiem okazuje się osobą, która byłaby tu do zastąpienia. To oczywiście płyta sprawiająca masę frajdy, a przy okazji stanowiącą bardzo intrygujące zjawisko. Najlepsza w dyskografii Yachty'ego? Niewątpliwie. Ale już w tym roku słyszałem parę płyt ciekawszych, mniej chaotycznych i równiejszych.
Lil Yachty, "Let' s Start Here", Universal Music Polska
6/10