Lady Gaga "Chromatica": Gra na sentymentach [RECENZJA]
Nawet jeżeli "Chromatica" nie jest dziełem idealnym, to jest to płyta, której potrzebowaliśmy, a o tym nie wiedzieliśmy. Albo potrzebowało go przynajmniej pokolenie, które pamięta tendencje w światowym popie na samym początku XXI wieku.
Udział Lady Gagi w filmie "Narodziny gwiazdy" pchnął karierę wokalistki na nowe tory. Nie wiem co prawda czy bardziej przyczynił się do tego pozytywnie oceniany występ artystki w obrazie, czy też ciepło przyjęta ścieżka dźwiękowa. Wiem za to jedno: chociaż 10 lat temu Lady Gaga wyrastała na Madonnę na miarę naszych czasów, to jej sława nieco przygasała z każdą kolejną pozycją wydaną po "Born This Way".
To nie tak, że nagle muzyka Gagi straciła na jakości. "Cheek to Cheek" z Tonym Benettem było projektem niszowym i wiadomo było, że nie zdobędzie ogromnej sławy. Solowa "Joanna" za to była otwartym romansem z Americaną oraz country, które po tej stronie oceanu nigdy nie cieszyły się ogromną popularnością. Do tego - wracając jeszcze wcześniej - gdy słuchacz nie należał do grona największych fanów Gagi, trudno było akceptować to artystyczne zagubienie, które nadeszło przy okazji cholernie nierównego "ARTPOP".
Co w takim razie wydarzyło się przy najnowszym albumie Lady Gagi, że broni się tak dobrze? Nie bez powodu wspomniałem wcześniej Madonnę: "Chromatica" to próba przeniesienia radiowych brzmień początku pierwszej dekady XXI wieku na współczesny grunt. Porównania z "Music" Królowej Popu nasuwają się błyskawicznie. Podobnie zresztą jak z utworami Kylie Minogue z okresu "Fever" (tak, to ten dance-popowy album, z którego każdy singiel był gigantycznym przebojem). Była moda na lata 80.? Pojawiła się moda na lata 90.? To dlaczego nie wyprzedzić wszystkich i nie pójść dalej o dekadę?
Lady Gaga na koncercie w Miami
Na początku lutego Lady Gaga przeniosła na chwilę swoją rezydenturę z Las Vegas do Miami. To tam, krótko przed Super Bowl, dała specjalny koncert. Zobacz zdjęcia z tego wydarzenia!
Otrzymujemy więc elektropop, w którym słychać echa muzyki klubowej tamtych lat: bicie rytmu na cztery, automaty perkusyjne oraz coś zaskakująco ciepłego i organicznego w brzmieniu. Całość działa bardzo dobrze, co jest przede wszystkim zasługą dobrze skomponowanych utworów przepełnionych przyklejającymi się do mózgu melodiami wokalnymi, szczególnie w refrenach. Doskonale to udowadnia "Alice", w którym skupia się cała mainstreamowo-klubowa tendencja z początku XXI wieku z dozą eurodance'owego pokrzykiwania. "Rain On Me" z Arianą Grande to już przyjemny house.
Nie jest oczywiście kolorowo: w połowie płyty coś na chwilę siadło i o ile "Free Woman" oraz "Fun Tonight" satysfakcjonują pod kątem liryki celującej w temat kobiecej samoświadomości, tak wydają się już na tyle zakręcone na punkcie tego house-popowego rozpasania, że po obraniu kompozycji z jej ozdobników nie zostałoby już zbyt wiele.
Lady Gaga w przedziwnej kreacji. Zasłużyła na miano ikony stylu?
To zupełnie inaczej niż w futurystycznym "911", brzmiącym jak dzieło jakiejś zapomnianej synth-popowej kapeli, której utwory ściągało się kilka godzin przez programy P2P. Lady Gaga, chociaż miejscami mocno przetworzona, prezentuje tu całą rozpiętość swojego wokalu, będąc w każdym z tych momentów na absolutnym szczycie. Miód. Doskonale działa też słodkawe, nieco orientalne "Sour Candy", gdzie nie dość, że same wokale niosą aż miło, to jeszcze w tle przebijają się echa UK Garage czy deep house'u. Dołóżcie do tego "Stupid Love" z tym przesadzonym, przyciężkawym arpeggio i robi się naprawdę ciekawie.
Warto pochylić się jeszcze nad "Sine from Above". To rzecz wyjątkowa i jeżeli jeszcze nie słyszeliście tego, to już wam tłumaczę o co chodzi. Macie melodię, która w początkowej fazie opiera się na smyczkowym pizzicato, by z czasem wchodzić coraz bardziej w klubowe rejony. Do tego otrzymujecie Lady Gagę, śpiewającą o swojej relacji z muzyką, jak o kontakcie z Bogiem (pojawiająca się w tym utworze gra słów zasługuje na osobne uznanie).
Co więcej, pojawia się też Elton John, który wchodzi na drugą zwrotkę z przejmującym, ciarkogennym wersem "When I was young, I felt immortal", co chyba tylko w ustach ś.p. Johnny'ego Casha mogłoby wybrzmieć równie autentycznie. Jednak jego wejście poprzedza mostek, który jest ucieleśnieniem marzeń wszystkich osób tęskniących za twórczością Safri Duo. Co więcej, sama piosenka kończy się... jungle'owymi bębnami na solidnym basie, który chętnie sprawdzi skuteczność waszych subwooferów. Myślicie, że to nie ma prawa zadziałać? Wasz błąd.
Przyznaję: to jest album, który ma działać na sentymentach takich ludzi jak ja. Ludzi, którzy nie pamiętają czasów PRL-u, a ich dojrzewanie przypadało na okres odchodzenia w stacjach radiowych od audycji autorskich na rzecz uniwersalizowania doświadczeń muzycznych z góry ustalonymi playlistami. Jasne, nie było to samo w sobie dobre, a na dodatek część starszych oraz młodszych słuchaczy nie do końca może się w tym odnaleźć. Ale o tyle dobrze pozwoliło narodzić się albumowi "Chromatica". Pozycji, która nieźle przetwarza te sentymenty i może idealna nie jest, ale wystarczająco przyjemna, by wracać do niej w przyszłości.
Lady Gaga, "Chromatica", Universal Music Polska
7/10