Lady Gaga "Artpop": Army of Gagas (recenzja)
Paweł Waliński
Psychiatria wyróżnia zaburzenie zwące się grandiose delusions. Polega to na tym, że kot w lustrze lwa widzi. Po naszemu: mania wielkości. Lady Gaga w rzeczonej manii tonie, ratunku nie widać, a brzeg daleko. Co wcale nie znaczy, że popełniła artystyczne samobójstwo.
Pierwsze, co przychodzi do głowy, kiedy słucha się "Artpopu", to skojarzenie z popularną w latach 90. formacją Army of Lovers (niedługo ich nowa płyta - bądźcie czujni). Numery mają pretensję do bycia narracyjnymi i maksymalnie przeprodukowanymi. Już w openerze, "Aura", pomiędzy wyciągniętymi spomiędzy kaktusów akustycznymi gitarkami, pada deklaracja, że oto panna Germanotta "nie jest niewolnicą, ale kobietą obdarzoną prawem wyboru". W drugim numerze, "Venus", ego Gagi wkracza na Olimp i pod postacią bogini piękna rozstawia śmiertelników po kątach. No, ale trudno się dziwić, bo sukces jaki osiągnęła, jakoś uprawnia do uderzenia sodówy. Tylko czy kiedy w głowie bąble, da się sukces powtórzyć, a klasę potwierdzić?
Pomaga sposób. Wszak: "Znajdziesz amatora na każdego pornola". Więc każdy kolejny utwór na "Artpopie" ocieka wręcz seksem. Wyuzdaniem. Seksualnością otwartą, nachalną, nierzadko ocierającą się o wulgarność. Kto zainteresowanej nigdy na golasa nie widział, może się na to złapać. Kto miał okazję, na tego nie zadziała. Numery hulają sprawnie, choć oczywistych bangerów szczególnych nie uświadczycie. Prędzej zręczny pop z górnych okolic średniej półki, któremu musi towarzyszyć agresywna medialna promocja. Dobrze, że chociaż daje popis swoich wcale nie najgorszych umiejętności wokalnych. "Artpop" zaśpiewany jest nie bez wirtuozerii, nawet jeśli jej część to efekt nocowania w studio...
Gaga stara się również trafić do jak najszerszych kręgów. Raz więc próbuje sił w synth popie, raz w post-italo, później zatrudnia rapera, czy robi budzący skojarzenia z tłuczeniem mięsa na kotlety house. I powiela swoje poprzednie patenty - refren utworu "G.U.Y." na kacu od biedy można byłoby pomylić z "Poker Face". Albo patenty cudze, jak w "Sexxx Dreams", gdzie puszcza oko do Everything but the Girl z pierwszej połowy lat 90. Oprócz tego człowiek co chwila zastanawia się, czy oto Gaga przypadkiem za punkt honoru nie wzięła sobie, by zajeździć ejtisy...
Epokowa płyta to nie jest. Nowoczesna - może, nowatorska - w życiu! Kompozycyjnie przeraźliwie nierówna, z momentami świetnymi i chwilami, kiedy tafla wody zbliża się Gadze niebezpiecznie do brody ("Manicure", "Donatella", "Swine"). Nasza bohaterka przechwalała się, że selekcji na album dokonywała z puli pięćdziesięciu utworów. Widać, żeby wyszła jej płyta naprawdę znakomita, musiałaby napisać ich ze sto. Do roboty Stefani. Przestań śnić sny o potędze. Wara od ciuchów z mięsa. Siedź w domu i pisz.
Lady Gaga "Artpop", Universal
6/10