Kylie Minogue "Kiss Me Once". Kylie, nie chcę cię całować (recenzja)
Paweł Waliński
Nowa, dwunasta już w dyskografii, płyta Kylie Minogue to podróż przez dekady. Chaotyczna i - o zgrozo - wyjątkowo mało przebojowa.
Na początek garść banałów - Kylie nigdy nie była wielką diwą. Jej sukces zasadzał się od zawsze nie na wokalu, a na sex appealu i talencie do trafiania na naprawdę przebojowe numery. I nawet jeśli te niekoniecznie były najwyższych artystycznie lotów, wystarczały, by Kylie posiadła rząd dusz i stała się królową disco.
Na poziom artystyczny nie wypada również narzekać, kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że jej najambitniejsza artystycznie próba, to jest piąta płyta: "Kylie Minogue" (pamiętacie genialny singel "Confide in Me"?) podobała się krytykom, ale komercyjnie za wiele nie ugrała. Problem z nowym albumem wokalistki jest jednak taki, że zamiast trzymać się może i prostej, ale sprawdzonej formuły, stara się łapać kilka srok za ogon. I żadnej tak naprawdę solidnie nie chwyta.
Pieczę nad nowym materiałem miała trzymać jej krajanka, Sia Furler, soundtrackowe i popowe objawienie. W studiu pojawiał się też Pharell Williams. Ani jednego, ani drugiego jednak specjalnie na "Kiss Me Once" nie słychać. Album startuje dwoma ("Into the Blue" i "Million Miles") mocno wysilonymi i tępawymi rytmicznie numerami, których przebojowość bez katorżniczego wsparcia stacji radiowych jest praktycznie żadna. Nic tam sprawdzony sposób z interwałami i dynamicznym podbiciem w refrenie. Ani to do słuchania jako pop, ani do tańczenia, jako disco. Ot, średnia eurodance'owa półka.
Delikatnie lepiej jest w pachnącym Daft Punkiem, czy french touchem w ogóle, "I Was Gonna Cancel", ale znów - żeby taki refren kogoś porwał, wypadałoby mu uprzednio zapłacić za fatygę. Oparte na funkującej sekcji "Sexy Love" cofa nas w zwrotce do dawnej, ejtisowej jeszcze Kylie, ale w refrenie wyraźnie słychać, że ktoś tu chciał zrobić powtórkę z "Get Lucky". Niekoniecznie mu wyszło.
Na chwilę ciekawie robi się w trącającym dubstepem "Sexcercize". Ale tylko na chwilę, bo fajna produkcja nie dźwiga z kolan słabego numeru. Na tym poziomie człowieka uderza też, że jeśli jeszcze raz usłyszy z ust Kylie słowo "sex", lub jakąkolwiek owego formę odmienną, trafi go jakaś poważna apopleksja i trzeba się będzie rehabilitować. Za dużo, za dużo. Szczególnie, że podlotkiem pani Minogue dawno nie jest (wiem, jestem chamem, kobiecie wiek wypominam) i taki poziom seksualizacji prędzej, niż z fajnym popem, kojarzy z kanałem "hardcore MILF" na Redtubie. Następujące dalej "Feels So Good" to z kolei znowu przebrana za minimal rytmiczna i muzyczna tępota.
"If Only" to ściganie się z nowinkami w popie. Przy czym nasza bohaterka przegrywa tu zarówno z Miley Cyrus, jak i z Katy Perry. W numerze tytułowym z kolei Kylie przypomina sobie chyba, że dwadzieścia-kilka lat temu kochała się w Jasonie Donovanie. Szkoda tylko, że od poziomu "Especially for You" dzielą nas oceany. Potem ponura balladka "Beautiful". Przy "Fine" ziewam. Cokolwiek interesującego dzieje się dopiero w "Mr. President", w którym słychać, że komukolwiek choć trochę chciało się kombinować. Poza tym oizowaty beat całkiem nieźle wróży. Egzekucja natomiast raczej słaba. Zamykający album "Sleeping with Enemy" nie boli, ale również nie uwzniośla.
Każdy numer z innej parafii, nieznośnie przesterowany (tu się nie dziwimy - prawda?) wokal, minimalny potencjał przebojowości, mało spójna żonglerka różnymi stylistykami... I ten "sex" w co drugim wersie. Bardzo nieudana płyta, pani Minogue. Bardzo. Nie chcę Pani całować. No, może, jak w tytule, raz. Ale tylko wziąwszy pod uwagę uprzednie zasługi.
Kylie Minogue "Kiss Me Once", Warner Music Poland
4/10