Kosi "IS.OK": Fryderyk Kopernik [RECENZJA]
Pół człowiek-pół hiphop? Tak o sobie mówi, choć ja bym się nie bawił w ułamki. Przede wszystkim Kosi to gość po czterdziestce, który robi muzykę z entuzjazmem, otwartością i bezpretensjonalnością właściwą młodszym twórcom. I tak jak o guście się w polskim rapie nie dyskutuje, bo często nie ma o czym, to o solowym debiucie (!) "IS.OK" można gadać godzinami.
To mogła być płyta tak hiphopowa, że aż Big L powstałby z grobu. Jest na niej boombapowy "Standard premium", gdzie werbel odbija się echem, żadna melodia się do ucha nie przytula, a chłopaki z macierzystej ekipy Kosiego mają po dwa krótkie wejścia, przypominające dobitnie że "JWP czytasz hip-hop"; jest również "Muzyka esencjonalna", w której wyrazisty żółtodziób Sydoz przedziela dwóch niesionych mięsistymi bębnami weteranów mikrofonu, zaś obyty z grami słów gospodarz przeskakuje od butelkowej zieleni do wielkiego błękitu tak, że aż kręci cię w nosie zapach farb w sprayu.
Co z "Beastie Boys skit"? Wszystko spoko, to nie tylko ukłon dla trzech nowojorskich żydów i całej starej szkoły, ale też turntablistyczny popis didżeja Falcona1. A "Moi ludzie nie green screen"? To z kolei pochwała autentyzmu, naładowana kąśliwymi punchlines pokroju "Nie jesteście Bloodsi i Cripsi / jesteście bladsi i chudsi / wy*****alaj z kapci tu migiem i biegiem znów do mamusi". Ja prychnąłem, nie jeden internetowy gang z GTA San Andreas poczuł się właśnie trochę gorzej.
To mogła być płyta tak eksperymentalna, że aż DJ Premier by westchnął. Bit do "Flauty" jest wręcz namacalny, ma wagę, temperaturę. Kosi dodaje kształty, impresje, kolory.
"Twoje wskazówki wracają z tobą na tarczy" to szlagwort, jedna z tych jego myśli, które długo można obracać w głowie. Kapitalne "No ghost" przynosi zastosowaną w praktyce dewizę "mniej znaczy więcej", precyzję w zabawach barwą i brzmieniem, klimat narkotycznej paranoi zwieńczony świetnie rozplanowanym, rozładowującym napięcie refrenem. Jest impreza, niemniej odniesieniem niech będzie dla niej Yung Lean nie Young Leosia. "Zryw" może uchodzić za rap drogi, tylko z narratora to bardziej bitnik niż stoik, "rozbija klepsydrę i chodzi po piachu". Nie dajcie się zwieść ciężarowi perkusji, posłuchajcie tego, co pod nią migocze, na przykład nagle wyłaniających się trąbek.
Największą zaletą "IS.OK" jest to, że Kosi nie wyzbył się tego dualizmu. On zresztą (dualizm) siedzi w nim (Kosim), buduje postać, bo kto powiedział, że nie można jednocześnie pilnować, żeby rymy szły rządkiem, cisnąć wulgarnie i wprost ex-przyjaciołom oraz nieprawdziwym, a jednocześnie folgować abstrakcyjnym skojarzeniom, niuansować publicystykę, prędzej wątpić niż wiedzieć na pewno?
Warszawiak ma ten rapowy graal - wersy sprytne i zahaczone kulturowo, przy tym nieprzekombinowane, brzmiące naturalnie. Ma też dość doświadczenia, by nie bać się zwyczajności - nawijania, że idzie coś zjeść z córką, czyta książkę, planuje tydzień siedząc na telefonie. Tym wygrywa. I świetną ręką do personelu, podobnie jak on będącego pomiędzy.
1988, Barto Katt, Steez to producenci w gruncie rzeczy elektroniczni, a przynajmniej żyjący w swoich, równoległych do sceny muzycznych światach, tylko że nikt nie odmówi im świetnych hiphopowych podstaw. Z kolei Szczura, Szweda i The Returners można by brać za rapowych konserwatystów, to jednak głupie, bo szukają, kombinują, to żadna "zwykła klasyka".
Największą wadą "IS.OK" jest to, że Kosi nie wyzbył się tego dualizmu. Ponadgodzinna rapowa płyta to nigdy nie jest dobry pomysł, a tu jest jeszcze rozbite na dziewiętnaście gęsto pisanych numerów, nie rozdymanych właściwie żadnymi preludiami. Skłamałbym pisząc, że przez cały czas byłem przykuty do głośników i obdarzam piosenki równym poziomem zainteresowania. I że rozumiem kompozycję.
"Lubię poniedziałki" to miły, melodyjny chillout daleki od producenckich klisz, ale dlaczego rozdziela "Jak narazie" i "Moich ludzi...", zamiast na przykład przytulić się do równie melodyjnego, nieszablonowego, opatrzonego dobrze zaśpiewanym refrenem "Zamiast jechać na Chopina..."? Tam z kolei trueschoolowym klinem w tę bardziej elektroniczną część płyty wchodzi "Muzyka esencjonalna". Ja układam sobie tę playlistę na nowo i przy okazji wyrzucam dwa ostatnie, bonusowe numery, w których rządzi chaos, nadmiar bodźców.
Wystarczy zabawy w kontrasty i przeciwstawne akapity, teraz synteza. I to, od czego powinienem zacząć, czyli trochę kontekstu. Kiedy w 2019 swoje wyczekiwane długo solo "Elwis Picasso" wydawał w Def Jamie niezawodny Ero, przyjaciel Kosiego z JWP, to wszystko mu się zgadzało, ale siła płyty płynęła głównie z głosu i charyzmy. Miało się wrażenie, że gościowi piosenki nagrywają się same. Odnotowałem wtedy, że album zawiera się między wersami "Kocham te mocne bębny i sample, że mam ciary / jak nagrywam, to nawijam, a nie, k***a, śpiewam stary" i "Może to nie jest jakieś przełomowe dzieło , ale podejrzewam, że nie jednemu mowę odjęło".
W wypadku "IS.OK", jeszcze bardziej odwleczonej solówki Kosiego, odczucie jest przeciwne. Głos był tu przeciwnikiem, którego trzeba było oswajać i ujarzmiać, by w erze pięknie wyśpiewanych refrenów trapowych Farinellich nie wydać się śmiesznym i anachronicznym. Reszta też wydaje się wynikiem pracy - rekonesans na polu urozmaiconych bitów, gry słów i znaczeń wychodzące poza firmowe punchlines, sztuka opowiadania. "To co mówię potwierdził ziomal Elvis Picasso / jestem Fryderyk Kopernik, nie wszystko przyszło nam łatwo" - nawija raper.
Gdybym miał poszukać klamry z linijek, to ta płyta sytuuje się między "piszę, bo wtedy wiem, że jestem znów człowiekiem / czuję się jak Bóg, swój świat tworzyć tu przyszedłem" i "ja czuję się ciągle jak dzieciak, który buszuje w literach jak w zbożu". "IS.OK" można cenić za podkłady, za skrecze Falcona, za oprawę graficzną, za Wuzeta z Sokołem w jednym kawałku i Szamza z Kubą Knapem w dwóch różnych. Ale to połączenie człowieczeństwa i pasji robi największe wrażenie.
Kosi "IS.OK", Def Jam Poland
8/10