Kobik "Bazarr": Bez krakowskiego targu [RECENZJA]

Krzysztof Nowak

Każdy, kto przez lata forsował (często niełatwą do obronienia) tezę o dużych umiejętnościach krakowskiego rapera, może wreszcie rozsiąść się w fotelu i powiedzieć dyskutantom: a nie mówiłem? "Bazarr" to album, na który kariera Kobika czekała stanowczo zbyt długo.

Kobik na okładce "Bazarru"
Kobik na okładce "Bazarru" 

Dużo mówi się obecnie o coraz większym rozwarstwieniu na rapowym rynku wydawniczym. Wiadomo - przy takim, a nie innym modelu streamingowym i ograniczonym czasie słuchaczy najwięksi wciąż rosną w siłę, a najmniejsi jeszcze bardziej tracą na znaczeniu. Mało kogo obchodzi za to los graczy średniej półki, którzy mają jakieś zasięgi, jakieś zasługi i jakąś regularność. A przecież, wbrew pozorom, łatwiej wejść do środowiska i szybko urosnąć dzięki barwności i algorytmom niż być w nim przez wiele sezonów i w wyniku rozwoju, ni stąd, ni zowąd, pójść wyżej.

Sytuacja staje się jeszcze bardziej nie do pozazdroszczenia, gdy uświadomimy sobie, że średniacy wcale nie są aż tak poważnymi beneficjentami podziału tego ogromnego tortu jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Jasne, to nie zbieranie okruchów, tylko bardziej chwycenie kawałeczka, który oddala na moment wizję głodu, ale też pozostawia ogromny niedosyt. I tak toczą się te liczne kariery od płyty do płyty, przynoszą jakieś pieniądze i jakieś piątki na koncertach, a przede wszystkim pozwalają żyć złudną nadzieją, że kiedyś nadejdą lepsze czasy. Głupio byłoby zresztą nią nie żyć, gdy lata wcześniej, wiedziony instynktem, postawiłeś na przeciętnego konia i wszedłeś do gonitwy, z której ciężko wyjść bez ambicjonalnych i jednak finansowych szkód.

Średniacy dostają nieco więcej uwagi, gdy potencjał klikowy zauważy w nich machina medialna. Tak właśnie stało się z Kobikiem, zasłużonym raperem z Krakowa, kiedy postanowił zmienić wydawcę, przechodząc z BOR Records do Warnera. Najpierw powstały podejrzenia dotyczące konfliktu z Paluchem, które szybko rozlały się po sieci, później pojawiły się obustronne zapewnienia o dobrych relacjach, ale pierwszy, dużo bardziej rozpalający klawiatury nius poszedł już w świat. Prawda jest taka, że trzy ostatnie płyty nie poszły tak, jak krakowianin sobie wymarzył, więc dołożył starań, by popchnąć swoją przygodę z muzyką w innym kierunku. I dobrze, bo choć premierowy album w majorsie nie przyniósł wybuchu komercyjnego, to stał się dowodem rozkwitu artystycznego.

Że krakus jest maszyną do rapu - wiemy od ponad 10 lat. Tylko że to komplement, który kryje w sobie negatywny pierwiastek. Dotychczas bohater tego tekstu wydawał bardzo dużo, lecz niewiele z jego aktywności twórczych zostawało człowiekowi w głowie. Stworzony do nawijania raz po raz atakował biznes materiałami niby całkiem dopracowanymi, ale przede wszystkim zlewającymi się w jedno. Równie daleko było im do mielizny, jak i wyżyn; przemykały ukradkiem, nie wywołując większych emocji. Coś się jednak zmieniło.

Z zamkniętego, niedopuszczającego możliwości zmian gościa przeistoczył się w otwartego, bardziej świadomego i elastyczniejszego MC. Wydaje się, że lepiej zrozumiał swój warsztat i co ważne następnie sumiennie wykorzystał to, co ma najlepsze w inwentarzu. Nie zatracając tożsamości, charyzmy i stylu stał się lepszym partnerem dla produkcji, bo jego paleta flow zaczęła mienić się barwami, głos przeistoczył się w instrument czuły na melodie, a tekstowo dopilnował sam siebie na niespotykaną wcześniej skalę, tworząc porządny mainstream dalekiego zasięgu. Oczywiście, na ogół nadal nie jest to pisanie, które rzuca na kolana, a potem czuwa, by delikwent nie podniósł się nawet o centymetr. Szczególnie w tych mniej nośnych partiach zdarzają się niezajmujące fragmenty, jak np. wtedy, gdy w "Nie handluj z tym (Jacek Cygan)" słyszymy te rymy à la Kanary-kalmary. Rekompensat mamy jednak sporo, a tą w najcenniejszym, najczystszym kruszcu jest "Karaoke", które z miejsca wchodzi do grona numerów roku. Bo tu i dopracowana, dobrze zrealizowana koncepcja, lepiąca kolejne sensy ze sobą bez nudziarstwa. Bo doskonałe zarapowanie pewnych swego wersów (szczególnie tych z pierwszej zwrotki). Bo wreszcie bit-forteca HUT-a do miażdżenia tych, którzy chcieliby powiedzieć złe słowo.

W otwierającym krążek numerze "J. Prince Freestyle" gospodarz mówi wprost o działaniu w erze singli, które zapomina się po miesiącu. Można zaufać jego oglądowi sytuacji nie tylko przez siłę w głosie, ale i doświadczenie, w końcu jest zdecydowanie bardziej singlowym aniżeli długodystansowym nawijaczem. Ucho do podkładów zawsze miał co najmniej niezłe, dlatego nie należało się obawiać złej selekcji. Bardziej trzeba było zastanawiać się, czy będzie spójnie, czy nie dostaniemy składanki. Ostatecznie jest... Cóż, dość niespodziewanie.

Warstwa muzyczna "Bazarru" to grający paradoks. Z jednej strony mamy bangera na bangerze, więc stylistycznie płycie bliżej do składaka, z drugiej bity widzą się wzajemnie i pozostają w łączności jak to w dobrze przemyślanym wydawnictwie. Z jednej strony może się wydawać, że produkcjom brakuje cech charakterystycznych, z drugiej głęboko zapadają w pamięć, zarzucają kotwice w głowie. Udało się znaleźć złoty środek między autorskim sznytem producentów (Litt Willson!) a szerokim zaadresowaniem. A wypracowaną przez niego pozycję podkreśla to, w jaki sposób podeszli do nagrywki zaproszeni goście. Ot, bardzo, bardzo rzadko Paluch rzuca u kogoś lepsze wersy niż te z tytułowego tracku, za to będący w niesamowitym gazie Berson nieczęsto ma okazję spotkać kogoś, kogo nie może postawić w kącie.

To nie chwyt dziennikarski: tym projektem Kobik idzie pewnym krokiem w Polskę. Nie zapomina o rodzinnych stronach, nic z tych rzeczy, lecz na uniwersalnych sztosach nawarstwia uniwersalne linie, przeskakując na dobre z trybu lokalnego na ogólnokrajowy. I nie robi tego krakowskim targiem - to wciąż ten typ, tyle że dojrzalszy artystycznie i zmieniający się na własnych zasadach.

Kobik "Bazarr", Warner Music Poland

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas