Kizo "Ostatni taniec": Gratis do wafelka [RECENZJA]
Chyba nie ma drugiej postaci na polskiej scenie, która by tak dobrze potrafiła monetyzować swoją twórczość. A raczej "twórczość", bo "Ostatni taniec" potwierdza, że od dawna dłuższa formuła u Kiza się nie sprawdza, a do pełni szczęścia (czyli grubszego portfela, wiadomo) wystarczą tylko nośne single umiejętnie przykrywające miałką resztę.
Kizo to fenomen, bez dwóch zdań. Bardziej biznesmen niż raper, umiejętnie sprzedający swoją markę, więc za to, w dobie coraz większej profesjonalizacji polskiego rapu, szacunek zwyczajnie mu się należy. Znacznie gorzej jest z muzyką, bo kolejne projekty po naprawdę udanym "Czempionie" z hip hopem mają coraz mniej wspólnego i (nie)bezpiecznie zbliżają się do granicy, w której rap jest już passe, a zaczyna się disco polo na bogato.
Blichtr, przepych, groźne miny, modne ciuchy, dilerka i dwa roleksy, dzięki którym Kizo nie wie, co to kompleksy (polecam "Zielony szmaragd", czyli werbalną lekcję jak dodać sobie zaje*istości) często podane na dyskotekowych podkładach to esencja "Ostatniego tańca". Aha, żeby nie było, rym dla rymu jest tu normą, więc ekwilibrystyki pokroju "dilerów - bohaterów - frajerów - raperów" jest na pęczki.
Nie wiem, czy reprezentant Gdańska miał kiedyś aspiracje, żeby być bossem polskiego rapu, ale obecnie z unikalnego na swój sposób playera nie zostało zbyt wiele, co można też doskonale zrozumieć, patrząc na wszystkie jego ruchy. "Ostatni taniec" to "disco, jakiego nie znała planeta", co Kizo obwieszcza w "Locie" i... ciężko z tym się nie zgodzić.
"Ostatni taniec" nie oferuje zbyt wiele prócz absurdalnie chwytliwych singli, których refren nuci się nie tylko pod prysznicem. Do bólu proste teksty sprowadzają się do aktualnego poziomu życia, rozrywki na bogato ("Odbija mi palma pod palmą / wszystkie d*py dzisiaj piją za darmo") i pięknych kobiet ("Gruba jest bania / Poproszę trzy Hiszpanki do śniadania / Vamos a la playa"), dzięki którym Maja Staśko ma kontent do twitterowej analizy na co najmniej rok. Oczywiście nie mogło się obyć również bez uderzania w fejków, kapusi (przy okazji smacznej kawusi!) i imprez w luksusowych kurortach, podczas których nikt wymyślnych drinków za kołnierz nie wylewa, a taniec kojarzy się tylko z błyszczącą rurą.
Aż nadto bije tu pewnością siebie ("Nie wrzucaj Kiza na Shazam / Dla mnie to, k***, obraza / Każdy zna tego pyska" albo "Dziwki chcą być tak r*** jak j*** biedy / Znam ich potrzeby, Rocco Siffredi"), ale w tym monotematycznym festynie opartym na coraz głupszych porównaniach ("C*pka różowa jak 2C-B / Po wszystkim palę THC / Ona mnie trzyma za torbę", da się jednak znaleźć kilka ciekawych wersów, głównie gości, i refrenów ("Kuchnia polska" i "Myto"). Uczciwie trzeba przyznać, że pod tym względem Kizo mocno się wyróżnia na tle reszty, np. takim "Slo-mo" z wyraźnie akcentowanymi końcówkami - "Wiem co mi wolno, czas mi leci wolno / Jak będę chciał, zostanę producentem porno / Jutro będę multimilionerem / Każdy z ulicy ma szansę na karierę". Szacunek też za szaleństwa Okiego, który czterema słowami ubarwił "Kizo Mood" i dla Borixona wracającego do czasów Gangu Albanii.
Nadzieje można było wiązać z muzyką, chociaż czar pryska bardzo szybko. Mniej tu reggaetonowych wycieczek niż wcześniej, więcej za to numerów, które mogłyby opanować Polo TV, czemu skutecznie dowodzą "Jetlag", "Popstar", czy remix "Huraganu" popełniony przez DJ-a Hazela. Uderza ckliwość tytułowego numeru, przez co od zasłodzenia nie chce się podnieść z łóżka. Przez to "Ostatni taniec" jawi się jako taśmowy wybryk z hurtowni hitów, będący tylko albo aż dodatkiem do kolejnego wafla czy pizzy. Końca tego wielowymiarowego jarmarku nie widać, zwłaszcza że teksty z generatora pod taneczną nutkę są bliżej ulubionego gatunku Polaków niż kiedykolwiek wcześniej. Młodzi słuchają, liczby się zgadzają, maszyna ciągle się kręci, a kasjerzy w dyskontach mają jeszcze więcej pracy.
Kizo "Ostatni taniec", spacerange
3/10