Reklama

Jermaine chce ciasteczko

J. Cole "Cole World", Sony Music

"Cole World" to ciąg bardzo porządnych historii o matce uzależnionej od narkotyków, nieobecnym ojcu, a przede wszystkim głodzie tego, co płeć piękna skrzętnie ukrywa za coraz to węższą warstwą bawełny. To praktycznie bezbłędnie nawinięta i wyprodukowana płyta, po której nie czuć debiutanta. Sprawi sporo przyjemności, z rzadka tylko nudząc.

Na album J. Cole'a czekałem od momentu usłyszenia morderczego "Who Dat". Wtedy wśród amerykańskich żółtodziobów dominowali wyluzowani do imentu posiadacze tzw. "ujaranych" styli. A Cole był zwarty, szczery, zdeterminowany, bardzo precyzyjny w tekstach. Nic dziwnego, że Jay-Z podpisał z nim kontrakt właściwie od razu, czyniąc tym samym z młodego twórcy pierwszego artystę w katalogu wytwórni Roc Nation. Cole nie zraził mnie mnóstwem publikowanych później, stonowanych, jakby celowo mało przebojowych numerów. Czekałem niecierpliwie na oficjalny debiut gościa licząc na kogoś z krwi i kości, a nie z platyny, tatuaży, jedwabiu i THC. "Cole World" przewyższył nawet moje oczekiwania.

Reklama

"Chłopaku, rymuję tak jak żyję / więc kiedy widzisz mnie na ulicach, nie dostrzeżesz imitacji / Nie mam wizerunku, którego muszę się trzymać, to prawdziwe gówno / Nie ma w tym sztuczki, po prostu płynę, a czarnuchy szaleją" - nawija gospodarz. Trzeba przyznać, że jest przekonujący. Zarówno wtedy, gdy mówi, że "tyle myśli zaprząta jego umysł, że dziwi się, iż ten jeszcze mieści się w głowie", jaki i wówczas kiedy wzorem Lil Wayne'a zbija łańcuchy skojarzeń ("No pain, no gain, I blow brains, Cobain / Throw flames, Liu Kang") albo wspina się na eminemowe wyżyny w traktującym o aborcji i odpowiedzialności za dziecko, fenomenalnym "Lost Ones". A warsztat? Poezja, typ operuje wachlarzem flow, mając przy tym styl, fajnie podśpiewuje. Na starcie jest kompletny.

W dodatku produkuje ten materiał w dużej mierze sam. Z bardzo dobrym skutkiem. Dostarcza przestrzennych, niespiesznych, muzycznych bitów, wykorzystujących pianina, króciutkie gitarowe zagrywki (nie riffy!), miękkie perkusje, wysoko grające syntezatory, chórki, obłożone pogłosem wokalne próbki. Można pomyśleć, że takie podkłady muszą się zlewać ze sobą. I czasem tak rzeczywiście się dzieje, ale przemycono trochę świeżej elektroniki. Jest też parę idealnych na single petard, na przykład na kilometr pachnące starym Timbalandem, synkopowane, dopakowane dęciakami "Rise and Shine" czy "Work Out", przebojowa mieszanina wokodera, punktowego basu i Pauli Abdul. Świetnie sprawdza się zamówione na zewnątrz, letnio-latynoskie, rozpracowane morderczym flow "Can't Get Enough".

Takich szlagierów mogłoby być trochę więcej, może wówczas Ghostface Killah (z Wu-Tang Clanu) oszczędziłby żółtodziobowi słów krytyki. "Czy ten czarnuch jest zdolny przeżyć chwilę szczęścia? Nie wydaje mi się, synu. Cień tego murzyna dostaje depresji z powodu wiszenia u jego zgorzkniałej dupy" - skarżył się Ghost. Widać też w internecie zarzuty o próby wstrzelenia się między Kida Cudiego i Drake'a. Niech będzie, że coś w tym jest i dlatego zamiast dziewiątki postawię ósemkę. Niemniej w takim razie J. Cole jest jeszcze bystrzejszy niż się wydaje. Łączy emocjonalność Cudiego i wdzięk oraz błyskotliwość Drizzy'ego, bijąc obydwu na głowę. A, że całe "Cole World" jest o kobietach? "Nic z tym nie zrobię, widzę ciasto, biorę je!" - tłumaczy autor. Cóż, w latach 90. było całkiem sporo rapu od mężczyzn lubiących spędzać razem czas na ławkach, ulicach i w komisariatach. Chyba wystarczy.

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: J. Cole | hip-hop | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy