James Bay "Leap": A pan na które piętro? [RECENZJA]
Paweł Waliński
Na przestrzeni dwóch poprzednich nagrań, James Bay wyrósł na gwiazdę światowego formatu. Ma 31 lat, więc trudno posądzać go o szczególną młodzieżową naiwność, ale idzie podejrzewać, że - przynajmniej artystycznie - ktoś go nieźle robi w konia a na nim robi kasę.
"Każde pokolenie ma własny czas / Każde pokolenie chce zmienić świat / Każde pokolenie..." śpiewał Skawiński w niepokoleniowym nie-hymnie. Ale coś na rzeczy jest. Bo z łatwością to jednemu, to drugiemu możemy przypiąć łatkę, że jest "X-em swojego pokolenia". W przypadku Baya łatek może być nawet kilka. Szczególnie, że po eskapadzie w krainę rockowego gwiazdorstwa, piosenki stadionowej i elektrycznych gitar na drugiej płycie, próbuje na "Leap" nawiązać do bardziej folkowych korzeni, jakie słychać było na jego debiucie.
W efekcie wychodzi taki trochę Sheeran czyli świnka morska. Bo ani ona morska, ani świnka. Wiele srok za ogon, pieczeni na jednym ogniu i ptaków zabitych tym samym kamieniem, żeby przekalkować powiedzenie angielskie. Co wcale nie znaczy, że płyta pozbawiona jest atutów. Co to, to nie. Ale zrobiono wszystko, żeby owe były możliwie mało widoczne.
I tak "Give Me the Reason" ma pretensje do (niestety) późnego U2, wliczając w to crescendo wiodące do wyjątkowo edge'owskiej gitary. "Nowhere Left to Go", dopóki zupełnie niepotrzebnie nie rozrośnie się do monstrualnych rozmiarów, za pomocą pompowanego przez producenta, Gabe'a Simona, studyjnego koksu, czaruje partią gitary i wokalami jak - nie przymierzając - u Buckleya (syna).
"Save Your Love" to już z kolei absolutnie czysty Sheeran. Niemal jeden do jednego, włączając frazowanie. Dalej gospelowe "Everybody Needs Someone". I tak można by wymieniać, namecheckować, utyskiwać, że z Baya zrobiono kameleona. Tylko nie w dobrym znaczeniu bowie-owskim, a gorszym, rynkowym, takim gdzie w artystę - miast pozwolić mu robić swoje - siłowo wciska się patenty, które już kiedyś się sprawdziły.
Najbardziej w tej skądinąd przyzwoitej (choć chyba "zaledwie") płycie denerwuje jak bardzo jest ona obliczona na sukces. Jak z wyrachowaniem wycyzelowana, żeby pozbierać klientów po fanbase'ach innych artystów. Jak bardzo czuć tu ręce wynajętych songwriterów (w tym Foya Vance'a czy Finneasa - brata Billie Eilish) i jak duży wpływ na całokształt miała cała brygada producentów, dostarczając nam finalnie płytę tragicznie przeprodukowaną, wypchaną kompletnie zbędnymi ścieżkami instrumentów po to tylko, żeby było na bogato.
W oko kole to szczególnie w przypadku muzyki wywodzącej się z folku, która - przynajmniej w teorii - ma być owocem indywidualnej ekspresji. W takim zatłoczeniu skromność i szlachetność folku ginie groteskowo krztusząc się własną krwią. W sromocie agresywnego kapitalizmu, wymagań labeli żeby płyty były gotowe do pocięcia na radiowe playlisty. Żeby kancik był wyprasowany, nic nie wystawało. Żeby muzyka nadawała się do prac domowych, prowadzenia samochodu. Żeby pod żadnym pozorem nie była angażująca, żeby za żadne skarby nie przykuła przypadkiem uwagi słuchacza, kiedy jedzie sobie tą windą na swoje piętro w korpo i pytanie: "A pan na które piętro?" było doskonale słyszalne. To dosyć paskudne, bo zamiast artysty mamy obły produkt. I szkoda trochę samego Baya, bo poza wszystkim chłopak jest naprawdę utalentowany. Ale ponownie: dzieckiem nie jest, odpowiada za swoje artystyczne wybory.
James Bay "Leap", Universal
5/10