Huczna zabawa wyjętych spod prawa

Volbeat "Beyond Hell / Above Heaven", Magic

Volbeat: Dobra zabawa
Volbeat: Dobra zabawa 

Volbeat, czyli najpopularniejszy przedstawiciel szeroko pojętej muzyki metalowej rodem z Danii od czasów pojawienia się na scenie Larsa Urlicha z Metalliki i Kima Bendiksa Petersena, zwanego Kingiem Diamondem - co do tego nie ma wątpliwości. Czy trzymany w eksploatowanej od dawna formule "Beyond Hell / Above Heaven", czwarty już album "gitarowych gangsterów" z Kopenhagi, zdoła utrzymać dobrą passę Volbeat? Jeśli miernikiem sukcesu jest też dobra zabawa wynikająca z prostej radości obcowania z muzyką - z pewnością tak.

Dość powiedzieć, że druga płyta słynnych "elvismetalowców", "Rock The Rebel / Metal The Devil" z 2007 roku, była pierwszym metalowym albumem duńskiego wykonawcy w historii rodzimego przemysłu muzycznego, który zyskał status platynowej płyty. Nie gorzej radził sobie poprzednik "Beyond Hell / Above Heaven", pokryty złotem materiał "Guitar Gangsters & Cadillac Blood", uznany "najlepszy albumem roku 2008" według jury "Danish Music Awards".

Do "Beyond Hell / Above Heaven" podszedłem jednak pełen obaw, pomny miejscami cokolwiek miałkiej przebojowości, a niekiedy nawet tandetnej ckliwości obecnej w balladowych przebojach pokroju "Mary Ann's Place" z "Guitar Gangsters & Cadillac Blood". Pod tym względem nowe dokonanie Volbeat jest z pewnością bliższe dwu pierwszym płytom Duńczyków, na których niezaprzeczalna chwytliwość ich muzyki nie była aż tak banalna.

Już rozpoczynający płytę, utrzymany w szybszym tempie "The Mirror And The Ripper" utwierdza w przekonaniu, że Volbeat nie zapomniał, jak porwać diabelnie chwytliwą melodią o perfekcyjnie imprezowym przeznaczeniu. Jednym z najbardziej melodyjnych numerów jest też następujący po nim "Heaven Nor Hell" z przyjemnym dla ucha wykorzystaniem harmonijki, nadającej całości nieco melancholijnej atmosfery.

W kontrze do na poły balladowego "Magic Zone" czy singlowego "Fallen" (utworu poświęconego pamięci niedawno zmarłego ojca wokalisty zespołu, Michaela Poulsena), dostajemy m.in. inspirowany thrash metalem "Who They Are", ubrany w mięsiste riffy "A Warrior's Call" i wprost zmuszający do ruchu, przebojowy "A Better Believer". Porządną porcję rockabilly ku chwale Jerry'ego Lee Lewisa, Elvisa Presleya czy Johnny'ego Casha, a do tego bliską chwytliwości co najmniej "Rock Around The Clock" Billa Haleya, znajdziemy w "16 Dollars".

Chwilowym ukłonem w stronę country jest za to "7 Shots" z gościnnym udziałem Milanda "Mille" Petrozzy, frontmana niemieckiego Kreator, ikony europejskiego thrashu, oraz Michaela Dennera, niegdyś gitarzysty Mercyful Fate i Kinga Diamonda. Mr. Cadillac na dzikim zachodzie z galopującym rytmem a la Iron Maiden - jestem za! Głos Petrozzy fajnie współgra tu z wokalem Poulsena, czego nie można powiedzieć o "Evelyn", w którym w roli gościa zaryczał kolejny idol lidera Volbeat, wokalista brytyjskiego Napalm Death, ojców grindu. Bo choć idea zaproszenia idola z dzieciństwa jest godna uznania, typowy growling Barneya Greenwaya i pojawiające się tu podwójne stopy w nader gwałtownym zderzeniu z melodyjnym głosem Poulsena wypadają raczej komicznie.

Zupełnie inaczej jest z kolei na "A New Day", w którym chyba tylko laik nie wychwyci bezpośrednich nawiązań do Queens Of The Stone Age, czy w "Being 1", jakiego nie powstydziłby się The Misfits. Wysoką formę trzyma też sam Poulsen, z dobrze rozpoznawalną manierą na pograniczu Elvisa Presleya (albo Glenna Danziga) i Jamesa Hetfielda.

Jedynym nieporozumieniem jest "stadionowy" i wieńczący płytę "Thanks", pean dla fanów Volbeat. "Dziękujemy ludziska za bycie z nami / wspieranie Volbeat z miłością i ogniem / Jesteście naszymi braćmi, siostrami, kumplami" - czegoś bardziej banalnego nie popełnił ani Mustasch w "The Audience Is Listening", ani sam Manowar, zespół znany z wciskania wazeliny swoim zwolennikom w ilościach hurtowych. Pretensjonalna dziękczynność tego numery przyprawia o mdłości, choć niewykluczone, że właśnie ten utwór będzie kolejnym koncertowym przebojem Volbeat. Nie zmienia to faktu, że z "poważnym" rockiem ma to tyle wspólnego co "Lody na patyku 7" z kinem grozy.

Radość ze słuchania "Beyond Hell / Above Heaven" jest jednak bardzo duża. To album z ogniem, lepszy od poprzednika, choć utrzymany w tej samej konwencji. Między Mustasch i Danko Jonesem, na imprezie w sprawdzonej w bojach ekipie - czego chcieć więcej?

8/10