Greta Van Fleet "The Battle at Garden's Gate": Jak wskoczyć na wyższy poziom [RECENZJA]
Muzyka sprzed kilku dekad opowiadająca o wpływie technologii na współczesne życie, nierównościach społecznych i globalizmie. Coś tu się nie klei, zwłaszcza w czasach, kiedy łatwo i szybko można zweryfikować kolejną kombinację ctrl+c + ctrl+v. Greta Van Fleet zrobiła to ponownie, ale w tej historii dopisała kilka własnych zdań. I wychodzi na to, że jej się to udało, bo powoli może zacząć myśleć, żeby uciekać od zeppelinowej estetyki.
Pomijając już do bólu oklepaną, aczkolwiek bardzo modną tematykę, na którą słuchacz może bardzo łatwo dać się nabrać, to trzeba uczciwie przyznać, że "The Battle at Garden's Gate" jest ewolucją szeroko komentowanego, jednocześnie okrutnie przeciętnego "Anthem of the Peaceful Army".
Panowie znów ochoczo spoglądają w stronę wyspiarskiego grania z lat 60. i 70., ale w kilku momentach dodają coś nowego do swoich fascynacji. Co takiego? Trochę progresywnego rocka, a jakże! Znowu to swego rodzaju hołd dla pionierów, ale paradoksalnie ten mariaż retro brzmień nadaje trochę świeżości w twórczości Grety Van Fleet.
Nie powinno dziwić, gdyby ktoś, kto słyszy ich po raz pierwszy, może pomyśleć, że obcuje z dawnym, zakurzonym winylem. Dobro dzieje się już na starcie, bo chyba nikt się nie spodziewał, że organy Hammonda tak dobrze przetną się z szybkim rytmem w openerze "Heat Above", by po chwili elastycznie powrócić w lżejsze klimaty. To trzeba docenić. Imponująco brzmi również "The Weight of Dreams", ponad ośmiominutowa kompozycja zamykająca album, której narastające napięcie idealnie wieńczy całość. Te dwa utwory działają jak klamra - spinają wszystko.
Są tu ładne kompozycje. "Tears of Rain" to ballada, która brzmi jak hybryda folkowego okresu Bowiego z łagodniejszym obliczem Led Zeppelin. Greta Van Fleet romansuje także z tym mocniejszym, bo Page i spółka mogliby być zadowoleni z "Built By Nations", najbardziej hardrockowego numeru w zestawie. "Trip the Light Fantastic" to rzeczywiście coś nowego - znakomita przestrzeń, wzniosła atmosfera, chórki. Brzmi to naprawdę konkretnie i wybija się ponad resztę.
Na szczególne wyróżnienie zasługują też wszystkie, gitarowe solówki - najbardziej zachwycają te w "Caravel" (ktoś tu polubił też grunge), "My Way, Soon", czy rozbudowanej balladzie "Broken Bells", która łączy akustyczny wstęp z mocnymi riffami w swojej końcowej fazie.
Może się też wydawać, że w kilku momentach zespół kompletnie nie ma na siebie pomysłu. Na przykład w walącym patosem, przeraźliwie zawodzącym "Light My Love". Takie filmowo zaczynające się "The Barbarians" to fantastyczne gitary, ale sztucznie współgrające z perkusją - Jake Kiszka i Danny Wagner robią swoje, na domiar złego z darciem wpada kolejny z braci.
Jest to tak samo bezpłciowe jak stadionowy "Age of Machine", które chyba nie wie, w jakim kierunku ostatecznie ma podążyć. Gwoli sprawiedliwości "Stardust Chords" swoją energią rozsadziłby każdy obiekt, na którym byłby zagrany na żywo.
Amerykański zespół czerpie z fundamentów blues rocka i hard rocka, przez co może się wydawać, że na "The Battle at Garden's Gate" ciągle nie potrafi przedstawić własnej wizji muzyków. Podobnie można pomyśleć o samym Joshu Kiszce, który ciągle brzmi jak Robert Plant z Led Zeppelin. Nikt tu nie wymagał rewolucji, bo zarówno granie, jak i wokale mogłyby przez to brzmieć nieautentycznie, ale Greta Van Fleet poczyniła dobry krok. Przypiętej łatki nie odcięła, ale postawiła na bardziej rozbudowane i lepiej zaaranżowane kompozycje, które w końcu zmuszają słuchacza do tego, żeby zaakceptował ich takimi, jakimi są. Słuchać i nie szukać dziury w całym.
Greta Van Fleet "The Battle at Garden's Gate", Universal
6/10