Grabek "Tiny Melodies": Domowe melodie [RECENZJA]
Wojtek Grabek na swojej najnowszej płycie snuje instrumentalną opowieść o tym, jak w czasie pandemii odnaleźć w swoich czterech ścianach ciepło i nadzieję.
To już trzecia długogrająca odsłona solowego projektu Wojtka Grabka po reaktywacji jego kariery. Przypomnijmy: były reprezentant Kayaxu kojarzony wówczas głównie z elektroniką, po sześciu latach przerwy - w 2018 roku - objawił się na nowo słuchaczowi za pomocą albumu "Day One". Materiał ten ustawił go w czołówce najciekawszych rodzimych twórców muzyki post-klasycznej.
Na ostatnich płytach Grabek nie był królem przepychu. W swoim powolnym tempie zwiedzać rejony post-klasycznego minimalizmu podkręconego mniej lub bardziej subtelną elektroniką. Ale w porównaniu do tego, co robił na "Day One" czy "imagine landscapes", "Tiny Melodies" okazuje się albumem niezwykle kameralnym i wyciszonym. To zaskakujące, że mimo tego, iż artysta radykalną woltę stylistyczną ma już za sobą, to w dalszym ciągu udaje mu się eksplorować w ramach gatunku zupełnie inne terytoria.
Niewątpliwie wpływ miał na to kontekst: pandemia wymusiła na Grabku nagranie całości materiału wyłącznie w swoim domowym studiu. Sam album miał zresztą pierwotnie nosić nazwę "Home" i szczerze mówiąc, bardzo by do niego pasowała. Spod fortepianu czy skrzypiec potrafią przebijać się dźwięki otoczenia, a w utworze "One" załapał się nawet dźwięk klikanej myszki. Do tego w porównaniu do poprzednich dwóch chłodnych długograjów od Grabka, "Tiny Melodies" wybrzmiewa zaskakująco ciepło, jakby próbowało ująć w swoich dźwiękach tę domową atmosferę.
Czy to znaczy, że na nowej płycie Grabka zabrakło charakterystycznej dla niego melancholii? Ależ skąd. Są tu kompozycje na wskroś przeszywające smutkiem takie jak "Nine", "Four" oraz miarowo kroczące "Six", w których pierwszy plan grają skrzypce. Zdarza się jednak, że emocja ta przybiera jednak zupełnie inny kształt niż do tej pory. Dużo więcej znajdziemy tu nadziei i słońca przebijającego się zza melodii.
Weźmy na przykład takie "Five" - ja wiem, że Grabka pewnie nudzą te porównania do islandzkich mistrzów, ale przecież to fortepianowa kompozycja, której brakuje tylko gitary elektrycznej potraktowanej smyczkiem, aby zostać uznaną za utwór nagrany przez Sigur Rós w ich złotych czasach.
Albo "Three", którego bazą jest przyjemne dla ucha syntezatorowe plumkanie, z czasem rozwijające się pod kątem melodii w stronę zapomnianej kołysanki, którą matka mogła nucić dziecku.
W pewnym momencie Grabek idzie nawet w techno. Syntezatorowe "Eight" przypomina o elektronicznych korzeniach artysty. Ale kiedy rytm zaczyna się rozkręcać, całość niespodziewanie zostaje urwana długo wybrzmiewającymi akordami fortepianowymi, które były obecne na samym początku tego 7-minutowego kawałka. Tak jakby Grabek spoglądał na zdjęcia z przeszłości, ożywiał wspomnienia, ale nagle wrócił do rzeczywistości. Ciekawe uczucie.
Krążek kończy z kolei "Ten". Początkowo kompozycja wydaje się roztrzęsiona, neurotyczna za sprawą mocno przetwarzanego, goldmundowskiego fortepianu, który przebija się przez dźwięki codzienności. Z czasem dochodzą do niego skrzypce, które mimo pewnego smutku, jakimś cudem odciążają całość.
Od strony formalnej kompozycje nie są zbyt skomplikowane: Wojtek Grabek narzucił sobie pewien reżim w kwestii ograniczenia środków. Działa to na plus, bo te "malutkie melodie" zdają się bardziej skupione niż wcześniej i - nie chciałbym, żeby zabrzmiało to źle - są mniej nachalne. Dzięki temu ostatecznie bardzo urzekają, nawet jeżeli nie wywołują takiego efektu wow, jak w przypadku poprzednich dwóch albumów Grabka.
Grabek "Tiny Melodies", {int}erpret null
8/10