Geniusz czy bełkot?
Łukasz Dunaj
Muse "The Resistance", Warner
Czy mamy do czynienia z pseudointelektualnym, zdradzającym przejawy gigantomanii bełkotem czy tchnieniem geniuszu, który docenimy w pełni dopiero po jakimś czasie? Obie opcje wydają się mi się równie prawdopodobne.
To płyta, po której wysłuchaniu, ludzie nie trawiący dotychczas Muse, do reszty ten zespół znienawidzą. Fani zapewne podzielą się na gorliwych wyznawców nowego oblicza swoich ulubieńców i tych, którzy będą wzdychali do starych, dobrych czasów. Sam ostrożnie ustawiłbym się bliżej drugiej frakcji, ale spokoju nie daje mi, że "The Resistance" z każdym przesłuchaniem wydaje się lepsze, że siła oddziaływania tej muzyki wciąż rośnie. A to immanentna cecha dzieł wybitnych, prawda?
Zacznijmy od początku. Jeżeli komuś wydawało się, że na "Black Holes and Revelations" Muse brzmieli ekscentrycznie, może przypłacić rendez-vous z "The Resistance" ciężkim szokiem. Trio w sposób absolutnie brawurowy przerzuciło pomost pomiędzy rockiem, popem lat 80. i muzyką klasyczną. Najbardziej oczywistym skojarzeniem w kontekście aranżacyjnego rozpasania jest Queen. Nikt od czasów abdykacji Królowej, nie ośmielił się pójść tak daleko w łączeniu elementów pozornie się wykluczających. Za tę odwagę należy się Muse owacja na stojąco. Kontrowersje budzi jednak wykonanie.
Singlowy "Uprising" to najmniej porywający singel zespołu od lat, ale utwór dojrzewa w głowie długo, by ostatecznie zagnieździć się w niej na dobre. To wciąż, mimo obfitych klawiszowych plam, Muse jakie znamy i lubimy. Znakomita kompozycja, po której następuje utwór tytułowy. Powoli narastający, prowadzony przez zgrabny fortepianowy pasaż, w finale znajomo eksplodujący. Jeszcze nic takiego się nie wydarzyło, mimo zauważalnego przesunięcia środka ciężkości z gitar na klawisze? "Undisclosed Desires" to już jednak czysty pop. A jednocześnie piękna piosenka, która musi stać się przebojem, żywcem wyciągnięta ze skarbnicy Duran Duran. "United States Of Eurasia" brzmi jak sequel "Bohemian Rhapsody", a harmonie wokalne i pyszne orientalizmy powinny doprowadzić fanów Queen do stanu wrzenia. Od czwartej minuty odwiedzamy dworek w Żelazowej Woli (zespół faktycznie wykorzystuje fragment jednego z nokturnów Fryderyka Chopina) i... napięcie trochę spada. Następny "Guiding Light" zaczyna się mocarnymi bębnami, by potem po raz kolejny przenieść nas w piękne lata 80. Pamiętacie zespołu pokroju Midnight Oil, Simple Minds? To ten lot, ale mamy jeszcze stadionową solówkę gitarową i Bellamy'ego, który zakłada ciemne okulary i przez chwilę staje się Bono.
Finał to już jazda po bandzie. Z "I Belong To You" przenosimy się do opery, w świat wystawnych spektakli Andrew Lloyd Webbera. Na miejscu meldują się smyczki i klarnet basowy. Robi się niemal wodewilowo, a gdy Matthew Bellamy przechodzi na francuski - niebezpiecznie pretensjonalnie (i tu mamy cytat z klasyki, tym razem fragment "Samsona i Dalii" Camille Saint-Saens). Ostatnie trzy indeksy to w zasadzie jedna kompozycja "Exogenesis", podzielona na segmenty. Więcej tu klimatów rodem z filharmonii, niż szeroko rozumianego rocka. Tak kończy się ta dziwaczna i jednocześnie fascynująca płyta. Jej ocena przychodzi mi z największym trudem i mam świadomość, że za miesiąc równie dobrze mogę uznać "The Resistance" za najwybitniejsze osiągnięcie Muse, jak i zupełne nieporozumienie. Teraz wasza kolej.
7/10