Fukaj & Kubi Producent "Chaos": Coś z niczego [RECENZJA]
To nie jest ten młody rap, który będzie się podziwiać, cytować i upychać w rankingi. To ten młody rap, którego sympatycznie się słucha niezależnie od tego, której szkoły i estetyki jest się szalikowcem.
Patrząc na rapowych debiutantów z ostatnich dwóch lat można zrozumieć, dlaczego wytwórnie zdecydowały się w nich zainwestować. Oki jest na przykład bardzo wydolny warsztatowo. Hodak ma krągłość stylu i staranny, wielokrotny rym. Intruz świetnie opowiada i brzmi, jakby palił się od środka. Kabe czuje melodię, ma ten sznyt francuskiego podwórka i płynnie przeskakuje między językami.
Co ma Fukaj? Otóż jest tak niewyróżniający się, że wręcz statystyczny. Ani głos, ani flow, ani układ rymu, ani treść nie dają czegoś, po czym można go poznać. Po takim Szczylu słychać, że jest z północy, a tu chłopakowi można by wpisać dowolne miejsce w Polsce, gdyby sam się na swoje szczecińskie Gumieńce nie powoływał.
A jednak Mata i Quebo zwrócili na niego uwagę. Może więc jest niezrównany w robieniu atmosfery, coś jak Sławomir Peszko? To niewykluczone, jednak to żadna fanaberia gwiazd, bo przecież słuchacze masowo rzucili się do streamowania Fukajowych kawałków. Decyzja wydawnicza SBM Labelu sprawia zatem wrażenie logicznego, biznesowego ruchu. Po tym wszystkim tylko recenzenci mogą być w kropce.
Najpierw wątpliwości. Nie kupuję zupełnie konceptu albumu krążącego wokół tytułowego chaosu i cementowanego w założeniu poprzez wstawki narratorki. Klimat jest zdecydowanie mixtape'owy, rozstrzelone utwory nie układają się w proces czy opowieść. Nawijka Fukaja brzmi wręcz jak puszczony samopas, niedokręcony do bitu freestyle.
Flow jest przesadnie gadany, gdy piosenki idą w beztroskę blisko mu do Maty (przydomowy ogród z czwartego kawałka można by zamienić śmiało na Matczakowe schodki nad Wisłą, bez trudu odnajdziemy go też w nostalgicznej gawędzie "Baru mlecznego"), gdy zaś tężeją wchodzi w Guziorowe rejestry (np. to dekadenckie odrętwienie w "Tańczę nim zasnę").
Wiecznie rozkojarzenie, by nie powiedzieć wodolejstwo gospodarza w połączeniu z producenckim ADHD Kubiego Producenta każącym pompować w numery po kilka pomysłów potrafi zirytować. Znamienne też, że najbardziej zapamiętywalnym wersem jest rzucone jako dopowiedzenie "J***ć komary".
Teraz komplementy. W jaśniejszych numerach, poczynając od "Oto jest dzień", jest ta szczeniacka energia, którą pamiętam z nagrań OMP i Płomienia 81, do tego Kubi umie ją zilustrować zaskakująco staroszkolną produkcją.
Stylistyczne naleciałości u osiemnastolatka to norma, z czasem się z nich otrząśnie, ale ten brak tremy i nieofensywny, nienarzucający się charakter gadki to z kolei duży kapitał. Rzecz nie do przeceniania, zwłaszcza na scenie, gdzie po dwóch dekadach nie brak zawodników wciskających swoje treści do uszu siłą, niezmiennie wywołujących przy tym odruchowy sprzeciw.
Tymczasem tego się słucha, w dużej mierze dzięki bitom czułym na melodię oraz potrafiącym zadbać o detal (świetny jest ten kobiecy wokal pod spodem w "Światłach miasta"), wystudzonym i przytłumionym, ale prostolinijność, z jaką Fukaj prowadzi dobry, porozstaniowy "Ból", angażująco raportuje o rzeczach skrajnie zwyczajnych w "Barze mlecznym" czy opisuje wejście do rapgry w "Nominacji", też ma tu swoje znaczenie. Tu się nie żebrze o uwagę i raczej nie krzyczy, żeby ją zdobyć. Ta jednak - może poza śmiertelnie nudnym "Marvinem Gaye" - pozostaje.
"Za wcześnie!" - syczałem, pomstując na oficjalne debiutami Bedoesa czy White'a. "Za wcześnie" - powtarzam słuchając pierwszej dużej rzeczy nowego nabytku SBM, ale bez grama złości. Są tu piosenki, do których wrócę (i to w każdej części płyty!) , jest potencjał, na którego rozwinięcie będę patrzeć uważnie, nie ma grama wstydu. Zostaję z poczuciem, że Fukaj będzie łączyć, nie dzielić.
Fukaj "Chaos", SBM Label
6/10