Formuła sukcesu nie wypaliła
Bobby Womack "The Bravest Man In The Universe", Sonic Records
Kolejny z weteranów powraca na scenę z pomocą młodszych kolegów z branży. Wydawałoby się skazana na sukces formuła tym razem nie do końca wypaliła.
Johnny Cash, Gil Scott-Heron, Al Green to tylko kilku wybitnych artystów, którzy za sprawą pomocnej ręki "młokosów" potrafili w znakomitym stylu przypomnieć o swojej wcale nie zamierzchłej wielkości. "The Bravest Man In The Universe" również to zadanie spełnia, jednocześnie pozostawiając poczucie niedosytu. O ile do partii wokalnych styranego życiem i ostatnimi kłopotami zdrowotnymi (nowotwór) Bobby'ego Womacka przyczepić się nie mamy prawa, to już podkłady autorstwa Damona Albarna i Richarda Russella często zaniżają standard albumu ikony soulu.
Należy oddać, że lider Blur i szef XL Recordings z pokorą wycofali się do drugiego szeregu, czyniąc bezsprzecznie Bobby'ego Womacka głównym bohaterem "The Bravest Man In The Universe". Jednocześnie Damon Albarn i Richard Russell postanowili usadowić szlachetny w swym sponiewieraniu i sfatygowaniu głos wokalisty w nowoczesnym środowisku brzmień elektronicznych i tanecznych. Pomysł wydawałoby się trafiony, biorąc pod uwagę nie tylko uniwersalność soulowego przekazu wokalu Bobby'ego Womacka, ale też kompozytorską i producencką klasę Damona Albarna i Richarda Russella (z mocnym wskazaniem na tego pierwszego).
Niestety, koncepcja spaliła na panewce. Dlaczego? Bo podkłady są zaskakująco i rozczarowująco staroświeckie, a akurat w przypadku muzyki elektronicznej przymiotnik "vintage" wcale nie oznacza "udany". "The Bravest Man In The Universe" brzmi, jakbyśmy mieli okolice roku 1998, a trendy w muzyce wyznaczał Massive Attack i trip hop. Lejące się wolno brzmienia, zaśniedziały fortepian, przesmutne smyczki, sample, wreszcie grube, ale - jakby cała dubstepowa rewolucja się nie wydarzyła - nie głębokie basy, w 2012 roku nie brzmią ekscytująco, a nudno. Momentami płyta wygląda nie jak pełnoprawna pozycja w dyskografii, a jedynie podrzędne wydawnictwo z remiksami albumu Bobby'ego Womacka.
Ten natomiast udowadnia, że ma jeden z najwspanialszych głosów w historii muzyki soulowej. Surowe emocje, z jakimi śpiewa o przebaczeniu ("The Bravest Man In The Universe") i grzechach ("Please Forgive My Heart"), nie pozostawiają wątpliwości, że ten facet przeżył to, o czym opowiada w swoich piosenkach. Dosyć blado wypada natomiast duet z Laną Del Ray w "Dayglo Reflection", który rozgrzał do białości hipsterską blogosferę. Choć wokalistka z całych sił stara się zabrzmieć, jakbyśmy mieli późne lata 60., to jednak coś w tym utworze nie gra i pozostaje on jedynie konfrontacją dwóch głosów: wyjątkowego i chcącego takowym być.
Tym samym jeżeli "The Bravest Man In The Universe" przetrwa próbę czasu, to tylko i wyłącznie dzięki ponadczasowemu Bobby'emu Womackowi. Cała reszta niechybnie się zestarzeje. Niestety.
7/10