Wyobraźcie sobie podopiecznych Beenhakkera, przed którymi truchleje Brazylia, komedię romantyczną znad Wisły uhonorowaną Oskarem, produkt polskiej motoryzacji tłumnie podziwiany na targach w Genewie. Stąd już blisko do aktualnej pozycji pomorskiej grupy Behemoth na niwie ekstremalnego metalu.
Utrzymanie wysokich notowań nie jest łatwe. Jedni spoczywają na laurach, inni głupieją - sukces bywa niebezpieczny. Ta myśl z pewnością nie raz przemknęła przez głowę Nergalowi, grającemu na gitarze wokaliście i liderowi Behemoth, w trakcie prac nad następcą owacyjnie przyjętej płyty "The Apostasy". Czy stosunkowo wąska formuła apokaliptycznej muzyki Behemoth jest w stanie nadal intrygować? Czy z doskonalonego od dobrych 10 lat i dziś idealnie działającego mechanizmu da się wycisnąć jeszcze więcej? Wreszcie, czy droga apostazji może prowadzić ku ewangelii? A jednak!
Choć zabrzmi to jak wyświechtany frazes, jestem pewien, że "Evangelion", dziewiąta duża płyta Behemoth, to najbardziej skończone muzycznie wydawnictwo formacji Nergala. Egzamin dojrzałości na przypadające w tym roku 18. urodziny zespołu.
Otwierający album numer "Daimonos" to typowy Behemoth. Powtarzalność pewnych motywów z ostatnich trzech, czterech płyt jest wyraźna - zachodzę zresztą w głowę, skąd pomysł, by umieścić go właśnie na początku - a następujący po nim "Shemaforash" to z kolei klasyczna petarda, w której gradobicia blastów i wszechobecne podwójne stopy mierzone w skali Richtera, prowadzą na zatracenie. Naprawdę ciekawie zaczyna się dziać dopiero na promującym płytę "Ov Fire And The Void": średnie i wolne tempa - w końcu! - nadają tej kompozycji kapitalnej motoryki, charakterystyczna faktura gitarowej melodii tworzy zupełnie inny klimat, zwierzęcą wściekłość zastępuje rezon. Dalej jest tylko lepiej.
Riffowładcy z Pomorza z gracją podnoszą ciężary, by za chwilę zerwać się do drapieżnego sprintu. Ta artystyczna ekwilibrystyka znajduje punkt kulminacyjny w "Lucifer", ośmiominutowym goliacie, zamykającym bramy "Evangelion", ryjącym ziemię z siłą stutonowego walca. Tekst sugestywnie zaśpiewany w języku polskim - od dawna nieobecnym na płytach Behemoth - tylko potęguje jego wyrazistość. Duża moc!
Na "Evangelion" Behemoth postawił przede wszystkim na naturalność. Co prawda tu i ówdzie przemknie dźwięk perskiego sitara czy melodyjna ornamentyka z Bliskiego Wschodu, jednak - w przeciwieństwie do "The Apostasy" - pełnych patosu chórów, trąb i pogłosów jest tu zdecydowanie mniej. Ta muzyka nie jest tłem do dyskusji przy herbacie o kantatach Bacha! Brzmienie nowego albumu Behemoth stało się bardziej organicznie, mniej skompresowane, nie komputerowe, a nader ludzkie. W tym też i siła tej płyty. Bo choć formuła wciąż ta sama, to moc wyrazu znacznie potężniejsza. Więcej brzmieniowej przestrzeni pozwoliło muzykom Behemoth nabrać powietrza, więc zionęli ogniem ze zdwojoną mocą.
8/10