Eddie Vedder "Earthling": Płytoteka dorosłego człowieka [RECENZJA]
Pamiętacie to uczucie, gdy na strychu znajdowaliście kasety ze swojej młodości i wszystkie dawne melodie rozbrzmiewały wam na nowo w głowie? Eddie Vedder postanowił przekuć to uczucie w nową płytę.
Ostatnia płyta Pearl Jamu udowodniła, że legendarny zespół może sobie w tej chwili pozwolić na wszystko. Nawet jeżeli ostatecznie krążek był dużo bardziej zachowawczy niż zapowiadający go singel, tak pewne granice niewątpliwie zostały przesunięte.
W przypadku solowej kariery lidera grupy zawsze było inaczej - Eddie Vedder z chęcią bowiem sięgał po obszary niezagospodarowane przez swój macierzysty band. Wystarczy wspomnieć, że jego pierwsza solówka, "Into the Wild" z 2007 roku, otwarcie romansowała z folk rockiem, a wydane 11 lat temu "Ukulele Songs"... cóż, tytuł zdradza wszystko.
"Earthling" to również zupełnie inna para kaloszy. Brzmi jakby Eddie Vedder postanowił odkurzyć kolekcję albumów muzycznych, przy których dorastał i wykorzystać te inspiracje do stworzenia na ich kanwie czegoś własnego.
Jak to wypada? "Invincible" bezpośrednio naprowadza na art-popowe kompozycje Petera Gabriela z czasów "So" - ba, sam Vedder pociągnął te inspirację do momentu, w którym prowadzi wokal niespiesznie niczym były wokalista Genesis. Przepełnione przesterowanymi gitarami "Good And Evil" bardzo blisko do klimatów Sonic Youth i Dinosaur Jr. "On My Way", wykorzystujące taśmę z nagraniem wokalu ojca Veddera, może natomiast kojarzyć się z berlińskimi eksperymentami Davida Bowiego.
Chcecie coś bliżej grunge'owym źródłom muzyka? "Brother the Cloud" to piosenka poświęcona zmarłemu w 2017 roku Chrisowi Cornellowi, która w warstwie instrumentalnej nawiązuje bezpośrednio do gitarowej rewolucji w Seattle tak, że aż dziwne, iż Eddie nie postanowił pozostawić piosenki na płytę Pearl Jamu. W "Long Way" otrzymujemy z kolei mało subtelny hołd dla innej zmarłej wielkiej postaci muzyki gitarowej, Toma Petty'ego. Co najciekawsze, w utworze na organach Hammonda udziela się Benmont Tench - jeden z założycieli Tom Petty And The Heartbreakers i członek grupy aż do zakończenia jej działalności w chwili śmierci lidera.
Na tym nie kończy się plejada gwiazd, które pojawiły się na "Earthling". Ringo Starr usiadł za perkusją w "Mrs. Millis" i wyszła z tego piosenka, która wydaje się wyciągnięta wprost z "Sierżanta Peppera" Beatlesów. Trudno zresztą nie mieć takich skojarzeń, gdy wita nas ta charakterystyczna dla psychrocka lat 60. partia fortepianu, a z biegiem utworu pojawiają się elementy orkiestralne, o których wdrożenie posądzałoby się ś.p. George'a Martina.
"Picture" z Eltonem Johnem inkorporuje z kolei elementy americany i jazzu (ta solówka na fortepianie!). Chcecie jeszcze? W skocznym zgrunge'owanym "Try" gospodarzowi towarzyszy na harmonijce sam Stevie Wonder. Na większości płyty za bębny odpowiada natomiast Chad Smith z Red Hot Chilli Peppers, a wśród szarpaczy strun znajdziecie jego byłego kolegę z zespołu, Johna Klinghoffera.
Przez tak ogromny rozstrzał stylistyczny naturalne jest to, że nie wszędzie ta charakterystyczna maniera Veddera będzie pasować. Sam ma pewnie tę świadomość i stąd próby uelastycznienia swojego śpiewu, jak w wodewilowo potraktowanych zwrotkach w "Rose of Jericho". Niestety, wśród momentów porywających, pojawiają się te przezroczyste, wrzucone jakby miały być wyłącznie wypełniaczem. Bo czy takie "Fallout Today" utrzymane w stylistyce alt-country naprawdę komuś utkwi w pamięci na dłużej?
"Earthling" słucha się jak składanki człowieka, który postanowił zgrać hity swojej młodości na kasetę. Zamysł intryguje i spaja utwory w jedno dzieło, choć przeskakiwanie między klimatami potrafi być miejscami konfudujące. Dobra płyta, nie tylko dla fanów lidera Pearl Jamu.
Eddie Vedder "Earthling", Universal Music Polska
7/10