Reklama

Do zakochania

Deftones "Koi No Yokan", Warner Music Poland

Określanie dopiero co wydanego albumu mianem klasyka budzi obawy nie tylko natury aksjologicznej, ale i czysto formalnej. Zachowując zdroworozsądkowy umiar nie sposób bowiem uznać za klasyczne czegoś, co dosłownie przed chwilą trafiło w nasze ręce. Czasami jednak pojawiają się płyty, które wbrew wewnętrznemu sprzeciwowi i na pohybel logice klasykami stają się już w dniu premiery. Jedną z nich jest "Koi No Yokan".

Choć jak przekonuje wielobarwna dyskografia zespołu z Sacramento łaska fanów nie tylko na białym kucu jedzie, pod wieloma względami siódmy album Amerykanów ma szansę dorównać właśnie pomnikowemu "White Pony", który w 2000 roku z nu-metalowego pobratymca uczynił Deftones zespołem dojrzałym brzmieniowo, postępowym, wyzbytym eksperymentalnej bojaźni i stylistycznych ograniczeń. Te cechy ma również "Koi No Yokan".

Reklama

Rozedrganie jak u Toola, djentowość niczym w Meshuggah, radykalny groove współczesnego metalu, gwałtowność waszyngtońskiego hardcore punka w guście Fugazi, post-metalowa duszność i ciężar spod znaku Neurosis, Godflesh czy Isis, a do tego - a może przede wszystkim - kapitalna, dreampopowa wręcz chwytliwość na miarę Cocteau Twins, melodyjność i przestrzenność brzmienia nowofalowych tuzów, z jednej strony mroczna jak u Joy Division i Killng Joke, z drugiej rozmarzona jak u Duran Duran i The Cure. Nikt nie łączy tego tak pięknie jak Deftones.

Powstały z tych elementów patchwork zszywają złotą nicią nie tylko składający hołd Robertowi Smithowi, przepięknie udręczony wokal Chino Moreno, caterpillarne w rozmiarach i sile riffy konstrukcji Stephena Carpentera i basowa pulsacja doskonale już zaaklimatyzowanego w zespole Sergio Vegi, ale i tkane z gracją elektronika, klawisze i sample żonglującego bitami Franka Delgado, który - przypomnijmy - na "White Pony" debiutował w roli pełnoprawnego członka Deftones.

Począwszy od mocnego uderzenia w "Swerve City" i atakujących niemiłosiernym groove'em "Poltergeist" i rewelacyjnego "Groon Squad", przez zgrzytliwy, potępiający wszelką harmonię "Gauze", wywrzeszczany nie gorzej niż w Today Is The Day, acz niezwykle obrazowy singel "Leathers", bipolarny w cicho-głośnym nastroju, nieco toolowy "Rosemary", najbardziej piosenkowy, podszyty elektroniką "Entombed", aż po zamykający całość, eterycznie nowofalowy "What Happend To You?" - wszystko to tworzy najbardziej dojrzały i spójny materiał Deftones, którego "Diamond Eyes" z 2010 roku - jak się dziś okazuje - był tylko odpowiednio sprokurowanym zaczynem.

"Koi No Yokan" to po japońsku nie "miłość od pierwszego wejrzenia", jak twierdzą niektórzy, a coś w rodzaju "przeczucia miłości", graniczącego wręcz z przyrzeczeniem tejże, co biorąc pod uwagę stereotypowy, wątpliwie romantyczny topos statystycznego Taro Yamady, wydaje się dość oczywiste. W kontaktach z "Koi No Yokan" zalecałbym jednak tę ślepą.

9/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Deftones | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama