Reklama

Death metal instant

Insidious Disease "Shadowcast", Century Media / EMI

Dobrze dobrane składniki, błyskawiczne działanie, zapewnienia o wysokiej jakości, a do tego odpowiednie wsparcie zamożnego producenta i właściwa ekspozycja - przepis na muzyczną supergrupę jest niczym zupa instant. Imitacja prawdziwego jedzenia, która na dłuższą metę rzadko bywa strawna. Międzynarodowy superprojekt Insidious Disease to strawa dla ducha, która daje się podgrzać w mikrofalówce. Z drugiej strony, nawet najwięksi smakosze mają czasem ochotę na zwykłą mielonkę.

"Aborcyjny gulasz" ("Abortion Stew") to jeden z 10 przepisów, które znalazły się na "Shadowcast", debiutanckim albumie Insidious Disease. To gwarantuje zainteresowanie konsumentów z kręgu gore metalu, w którym - jak wiadomo - im większa makabra, tym i większa chwała. Podobnie jak amerykańskie slashery czy włoskie giallo w świecie filmu, tak i muzyka Insidious Disease adresowana jest przed wszystkim do amatorów oldskulowego death metalu z końca lat 80. i początku 90. Dobre dwie dekady temu część członków Insidious Disease sama go zresztą budowała.

Reklama

Fakt obecności w składzie Shane'a Embury'ego (bas), wszechobecnej ikony ekstremalnego metalu, dodaje przedsięwzięciu wiarygodności. Ale to nie muzyk brytyjskiego Napalm Death, lecz Silenoz (gitara, Dimmu Borgir) i Jardar (gitara, Old Man's Child), dwóch Norwegów spod znaku black metalu, powołali do życia ten pierwotnie brzmiący projekt, który z symfonicznymi fajerwerkami ich macierzystych formacji na tyle wspólnego, co walec drogowy z baletem. Nie bez znaczenia dla precyzji generowanych quasi-analogowo dźwięków jest też udział w projekcie Tony'ego Laureano, perkusisty, którego nogi i ręce napędzały silniki taki sprinterów jak Angelcorpse, God Dethroned, Nile czy Belphegor, jak również norweskich Dimmu Borgir i 1349.

Powrót w stare koleiny zalicza tu również syn marnotrawny death metalu, Marc Grewe, były wokalista niemieckiego Morgoth, formacji która w czasach największej prosperity tego gatunku zaliczana była do europejskiej czołówki. Niebanalny ryk frontmana Insidious Disease, stanowiący swoiste połączenie udręczonych jęków Quorthona z wokalną histerią Martina Van Drunena i bezpretensjonalnością LG Petrova, brzmi niczym efekt płukania gardła tłuczonym szkłem i daleki jest od banalnego growlingu.

Jak w przypadku wielu innych metalowych superprojektów, skład zespołu, efekt szoku czy wyczekiwana z niecierpliwością interwencja cenzury (okładka), odsuwają muzykę Insidious Disease na dalszy plan, choć i w tym aspekcie produkt przygotowano nadzwyczaj starannie. Mieszanka mięsistych riffów z kategorii starego, szwedzkiego death metalu w guście Nihilist, Grave, Dismember, z grobowym chłodem pierwszych dokonań Death i Atopsy oraz szczyptą melodyjności a la Hypocrisy, znajdzie uznanie zarówno wśród fanów Death Breath, jak i Bloodbath i Lock Up, projektów o podobnych proweniencjach.

Insidious Disease to udany skok w bok, z obowiązkowymi w takich przypadkach i głośno deklarowanymi pretensjami do bycia zespołem. Ot, na wypadek, gdyby środowiskowy sukces komercyjny stał się faktem. Ale "Shadowcast" pełni też rolę edukacyjną. Może dzięki tej płycie młodzi fani sięgną po stare nagrania Grotesque, Mantas czy Bolt Thrower. I choć ta choroba (disease) już z samej nazwy jest podstępna (insidious), można się jej poddać z masochistyczną przyjemnością.

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: metal | Insidious Disease
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama