(De)kapitalni

Decapitated "Carnival Is Forever", dys. Mystic Production

Choć "Carnival Is Forever" nie jest albumem łatwym, słuchanie go przynosi olbrzymią satysfakcję
Choć "Carnival Is Forever" nie jest albumem łatwym, słuchanie go przynosi olbrzymią satysfakcję 

Ocenianie "Carnival Is Forever" wyłącznie przez pryzmat tragicznych wydarzeń sprzed czterech lat, śmierci perkusisty Witolda Kiełtyki oraz budzącego naturalny gniew staniu zdrowia wokalisty Adriana Kowanka, który przez niedopatrzenie lekarzy do dziś nie mówi i nie porusza się o własnych siłach, byłoby drogą na skróty, pułapką, w jaką wpada się chcąc wyrazić głęboki ból.

Tym bardziej, że krośnieński Decapitated nie daje powodów, by naturalny podziw, jaki wzbudza ich piąta płyta, zastępować niepotrzebną egzaltacją. Siła uderzenia i wizji "Carnival Is Forever" przepełnia przede wszystkim dumą.

Jedna z najbardziej oczekiwanych płyt 2011 roku zdaniem amerykańskiego magazynu "Decibel", a zarazem pierwszy od pięciu lat album Decapitated, jest niewątpliwie rozwinięciem stylu, który znamy z "Organic Hallucinosis" (2006). Wacław "Vogg" Kiełtyka wraz z nowymi kolegami nie rezygnują tu z gwałtownego charakteru swojej muzyki. To nadal ekstremalny metal o wysokim stopniu technicznego zaawansowania z akademicką precyzją wykonania.

Pomyli się jednak ten, kto uzna "Carnival Is Forever" za materiał pozbawiony duszy, popis mechanicznej biegłości w posługiwaniu się instrumentami. Mimo iż płyta jest wysublimowanym dziełem artystycznego wyrazu, brzmienie nie traci na naturalności, okazując się dowodem zwycięstwa pierwiastka ludzkiego nad niebezpieczną magią współczesnej techniki studyjnej. Uzyskany w ten sposób dźwięk jest niczym biust Gianny Michaels - potężny i naturalny.

Jak mało komu, Decapitated udaje się również łączyć brutalny death metal w tradycyjnej formule, z którego się wywodzą, z nowoczesnością i immanentną w ich przypadku postępowością, ujawniającą się w polirytmii, rwanych riffach i zabójczej pulsacji groove'em zwanej. Dawno nie słyszałem płyty, która stapiałaby oba te składniki w tak koherentny sposób. Dawno nie spotkałem się z tak przemyślanym albumem, który nie wywołuje poczucia przekombinowania. I właśnie w tym mariażu upatrywałbym oryginalności "Carnival Is Forever".

Nie jest to jednak płyta bez pewnych nawiązań, świadomych bądź nie. Obok uderzeń w stylu "The Knife", "United" czy "Pest", podopieczni Nuclear Blast Records generują dźwięki bliskie klimatem Szwedom z Meshuggah, jak choćby w numerze tytułowym i "Homo Sum", w których z grą na maksymalnych obrotach sąsiaduje przestrzenna praca gitar rysująca odległe horyzonty w odrealnionym tempie slow-mo. Coś pięknego.

Ciężar niektórych kompozycji w połączeniu z przysadzistą motoryką przywodzi na myśl deathcore'owy groove bliski grupom pokroju Despised Icon, All Shall Perish, Suicide Silence czy - a może przede wszystkim - The Red Chord, pobrzmiewają też echa Pantery i Fear Factory, z kolei w "404", gitarowe harmonie nieodparcie kojarzą się z francuską Gojirą. Album wieńczy zaś instrumentalny, wyciszony "Silence" - który na "Damnation" chciałby mieć Akerfeldt - utwór będący swoistym i niezwykle poruszającym epitafium dla zmarłego brata.

Znacznie więcej można by też napisać o (de)kapitalnych, różnorodnych solówkach Vogga, z których praktycznie każda zasługuje na osobą dysertację, czy o niesamowitym austriackim perkusiście Krimhu, którego gra jest pięknym hołdem dla Witka; dziś stawiam go na równi z młodszym Duplantierem; za parę lat może stanowić sporą konkurencję dla Haake czy Mouniera. Dobrze radzi sobie także znany z Kethy Rafał Piotrowski; jego wokalna wszechstronność udanie koresponduje z wielowymiarowością muzyki, na tle której wyciąga wrzaski nie gorzej niż sam Robb Flynn.

Choć "Carnival Is Forever" nie jest albumem łatwym, słuchanie go przynosi olbrzymią satysfakcję. To apoteoza siły woli w zderzeniu z przewrotnością losu. W sferze ekstremalnego metalu murowany kandydat do albumu roku.

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas