"Rebirth" rockuje, ale nie rokuje. Nie ma jednak o co kruszyć kopii. To raczej przewidziana wpadka ulicznego ekscentryka, niż druzgocząca klęska, po której się nie podniesie.
Afroamerykanie potrafią zapewnić dawkę porządnego, zakorzenionego w rocku hałasu. Przykładów jest wiele - by nie posługiwać się tak wyświechtanymi jak Jimmy Hendrix czy Lenny Kravitz, warto przypomnieć Lindę Tillery, grywającego z Zappą Ike'a Willisa, czy młodą gniewną Tamar-Kali. Nie na darmo zespoły takie jak Bad Brains, Living Colour czy Fishbone mają tysiące fanów, również nad Wisłą. W końcu pchnęły muzykę gitarową w nowym kierunku. Mimo to wśród czarnoskórych twórców hip-hopu silny jest kompleks gwiazdy rocka.
Temat ten otworzyli dwie dekady temu Run-DMC, a najnowszy wątek w dyskusji właśnie dodał Lil Wayne, najgłośniejszy raper 2008 roku. Po dwóch latach od dobrego (ale w żadnym wypadku genialnego czy przełomowego) "Tha Carter III" wrócił krążkiem "Rebirth" . I został rockmanem - dopowiedzieliby chętnie niektórzy. To nadużycie. Artysta z megalomanią żongluje elementami rocka, ale czy kiedy nabuzowany dzieciak bierze farby i pod okiem ludzi znających się na rzeczy wysmaruje parę płócien, można nazwać go malarzem?
Oj, bardzo musiało Wayne'a męczyć natchnienie. Czego tu nie ma - podczas gdy "On Fire" brzmi jak obciachowe lekko, gitarowe granie z lat 80. (po rekonstrukcji dokonanej przez specjalistów od plastikowego hip-hopu), to "Paradice" wykorzystuje schemat rockowej ballady z lat 90., a "Runnin" przypomina słabsze numery Linkin' Park. O ile przy "The Price Is Wrong" przed oczami staje stary punk, to już przy "Knockout" znacznie młodszy power pop.
Gospodarz płyty powtarza z zachwytem - gra u mnie Travis Barker (perkusista m.in. Blink 182). Nie zauważa już jednak, że autotune i riffy do siebie nie pasują. Owszem, punkowcy bardzo często nie mieli pojęcia o śpiewaniu, ale nadrabiali charyzmą, przewodzili przy tym światopoglądowej rewolucji. Lil Wayne albo błaznuje, albo wpada w ckliwy banał. W oderwaniu od zwyczajowych bitów linijki w rodzaju "Mam lód w żyłach, krew w oczach, nienawiść w sercu, miłość w umyśle" prezentują się słabo. Gdy raper pyta zaś "Hey Barbie, czy mogę być twoim czarnym Kenem?" bije rekordy żenady.
Mimo to "Rebirth" nie jest wcale najgorszą płytą ostatnich miesięcy, czego próbują dowieść amerykańscy recenzenci. Traktujmy ją jako eksperyment niestabilnej emocjonalnie jednostki, coś w stylu "808s & Heartbreak" Kanye Westa. Szkoda, że tyle tu powagi i histerii, bo gdyby prym wiódł doprawiony funkiem czad, moglibyśmy dostać coś na poziomie przyzwoitej płyty Toma Morello i Bootsa Rileya. Warto jednak przesłuchać nagrane z Eminemem, utrzymane w klimacie płyta Kida Cudiego "Drop the World", pobujać się przy "Da Da Da" (proszę nie przejmować się tym santanowskim wstępem) i zanucić wspomniane "Knockout". Resztę należy miłosiernie zapomnieć, wypatrując na horyzoncie "Tha Carter IV".
3/10