Reklama

Coldplay "Music of the Spheres": Fale radiowe z kosmosu [RECENZJA]

Na "Music of the Spheres" muzycy Coldplay jeszcze odważniej sięgają po popowe patenty, które towarzyszyły ich ostatnim płytom. Szkoda, że zamiast z nimi eksperymentować, dekonstruować, wlać w to nieco ambicji, robią wszystko, aby walczyć o pierwsze miejsca na radiowych listach przebojów.

Na "Music of the Spheres" muzycy Coldplay jeszcze odważniej sięgają po popowe patenty, które towarzyszyły ich ostatnim płytom. Szkoda, że zamiast z nimi eksperymentować, dekonstruować, wlać w to nieco ambicji, robią wszystko, aby walczyć o pierwsze miejsca na radiowych listach przebojów.
Okładka płyty "Music of the Spheres" grupy Coldplay /

"Music of the Spheres" to płyta, na której Coldplay postanowił postawić jeszcze bardziej na komercjalizację brzmienia, którą doskonale pamiętamy z "A Head Full of Dreams". I to - wbrew temu, co myślicie - nie jest to zarzut sam w sobie. Tylko "Music of the Spheres" to zwyczajnie pozycja, która bierze wszystko to, co jest aktualnie popularne i... robi to samo.

Na pewno duży wpływ na to, jak brzmi nowy album Coldplay miał producent płyty, Max Martin - człowiek będący od ponad dwóch dekad chodzącą fabryką przebojów, odpowiedzialną między innymi za hity Britney Spears, Katy Perry, Taylor Swift, Backstreet Boys czy Pink. Kierunek w stronę brzmień przyjaznych radiu, stawiających na współczesne trendy, jest więc bardziej niż oczywisty. Na każdym kroku odczuwa się tu syk sypiących się pieniędzy. Czy to w wyczyszczonym brzmieniu owocującym bombastyczną produkcją, zaproszonych gościach, którzy anonimowymi postaciami nie są, czy też w świetnie zrealizowanych klipach. I wszystko zrobiono oczywiście tak, aby zwróciło z nawiązką.

Reklama

K-pop jest popularny? Zaprośmy więc do "My Universe" (sprawdź!) najpopularniejszy koreański boysband, dostosowując utwór w pełni do ich stylu. Przy okazji zupełnie nie dbajmy o to, jak blado oraz mało charyzmatycznie przy członkach BTS (zobacz!) wypada nasz wokalista. Przydałaby się ballada na dwa głosy, bo akurat takie zdobywają listy przebojów? To jaką popową wokalistkę w tej chwili mamy akurat wolną? O, Selena Gomez ma termin na nagranie. Proszę, oto twoja przezroczysta ballada, jakich wiele na rynku - nazywa się "Let Somebody Go" (sprawdź!). Podzielisz się nią w mediach społecznościowych i mniejsza z tym, że za rok nikt nie będzie o niej pamiętać.

Hyperpop przebija się do masowego słuchacza? To może zbyt ekstremalne, ale wykorzystajmy inspirację w inny sposób: podnieśmy tonację wokalu w refrenie "Biutyful", utrzymując całość w tak bezpiecznych ramach, aby żaden słuchacz nie poczuł dyskomfortu.

Na tej płycie rzadko czuć duszę, bo i większość obecnych tu elementów wydaje się wyłącznie wynikiem obliczeń w arkuszu kalkulacyjnym. Zespół nad wyraz rzadko wychodzi poza wypracowaną z Maxem Martinem strefę komfortu.

Kiedy widzę w klipie do "Higher Power" Chrisa Martina z tancerzami w cyberpunkowym otoczeniu i próbującego przez piosenkę zarazić słuchacza swoim pozytywnym podejściem w stylu "kiedy jesteśmy razem, nic złego nam nie grozi", jakoś ani chwilę nie potrafię mu uwierzyć. I nie ratuje tego nawet prosta, ale odpowiednio nakręcająca zwrotki partia gitary basowej. Szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę całość piosenki, która została przedprodukowana w sposób pozwalający pomyśleć, co by było, gdyby za muzykę popową wzięły się algorytmy sztucznej inteligencji. Ma być głośno, blisko słuchacza i bez jakiekolwiek dynamiki.

Jest na tej płycie też moment szczególnie zły. W "Infinity Sign" postanowiono stworzyć house'ową piosenkę, w której wykorzystano znaną z boisk piłkarskich pieśń "Olé, olé, olé". I w połączeniu ze słodkim syntezatorowym arpeggio i plastikowym fortepianem na delayu, udało się tu wejść w obszary nieprzyjemnie wręcz kiczowate.

Ale zejdźmy może nieco z tego negatywizmu. Ambientowe "Alien Choir" aż prosi się o rozwinięcie, bo to najbardziej klimatyczny moment całego albumu - niestety, kończy się po niecałej minucie. "People of the Pride" to najbardziej rockowy utwór na płycie, który ma w sobie coś z garażu oraz z wczesnego Muse, jednocześnie intrygując nowoczesnym sznytem. I naprawdę szkoda, że takie klimaty nie są bardziej eksploatowane na płycie, bo pokazują doskonale, że Coldplay mógł rozwinąć swój styl tak, aby jednocześnie brzmiał współcześnie i nie pozwalał mi tak bezkarnie rzucać oskarżeń o gonienie za trendami. Niestety, wiele wyjaśnia tu też fakt, że "People of the Pride" był utworem trzymanym w szufladzie ponoć przez 10 lat, zanim zdecydowano się na dokończenie go przy okazji "Music of the Spheres".

Nie można nie zwrócić także uwagi na kończący płytę, neoprogowy utwór "Coloratura", stanowiący spory kontrast wobec reszty płyty. Zatopiony w space-rockowym klimacie przypominającym nieco kosmiczne momenty kariery Pink Floyd (chociaż mam jeszcze skojarzenia z "Comfortably Numb" z "The Wall"), ta 10-minutowa bogato zaaranżowana jawi się wobec reszty niczym utwór z innej epoki. Co zabawne, muzycy wcale nie kryją się z tym, że to numer, w którym producent płyty, Max Martin, miał najmniej do powiedzenia.

Tylko to zdecydowanie za mało. Boli mnie ta świadomość, że "Coloratura" pokazuje, iż muzycy z Coldplay ukrywają przed światem pomysły dużo ciekawsze. A to, że mieli ich mnóstwo w przeszłości? Że 4 lata temu potrafili rzucić takim "Aliens", będącym jednym z najlepszych singli rockowych ostatnich lat? A może zwyczajnie wymiana Briana Eno (tak, wiem, kiedy to było...) na Maxa Martina z artystycznego punktu widzenia była przestrzelonym pomysłem? Bo z komercyjnego z pewnością nie. To, że single z płyty będą atakować pierwsze miejsca list przebojów, jak te z "A Head Full of Dreams", jest wręcz pewne. Ale zawsze zdawało mi się, że legendarne zespoły zyskiwały swój status przez to, że chodziło im o znacznie więcej.

Coldplay "Music of the Spheres", Warner Music Poland

3/10

PS Coldplay 8 lipca 2022 r. wystąpi na PGE Narodowym w Warszawie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Coldplay | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama