Coi Leray "Coi": Sztuczniej się nie da [RECENZJA]

Weź cudzą muzykę, podepnij się pod trend, nadrabiaj miną, zwracaj na siebie uwagę, czym tylko możesz – tak robi się karierę na TikToku. I tak działa w rapie Coi Leray, niedawna gościni warszawskiego Clout Festivalu. Może i jest żenująca, ale bardzo przebojowa.

Coi Leray to nowa gwiazda TikToka. Jej nowa płyta stoi na fatalnym poziomie
Coi Leray to nowa gwiazda TikToka. Jej nowa płyta stoi na fatalnym poziomieTimothy NorrisGetty Images

Co powiecie na powrót do ery współpracy raperów (i raperek) z europejskimi producentami dance'u, tych wszystkich house'ów łamanych na dancehalle, z rapem w roli nieistotnego "bla bla bla" w oczekiwaniu na refren albo drop? Ja nie powiem nic, poprzestanę na serii głośnych klaśnięć ręką w czoło.

Zza ochrzczonej jako "tiktokowa artystka" Coi,nieprzypadkowo pozującej na okładce z natłuszczoną skórą i rozłożonymi udami, wyłania się nieszczęsny David Guetta. I  Yonatan "Johnny" Goldstein, izraelski rzemieślnik wspierający m.in. Black Eyed Peas, Jasona Derulo, Shakirę i Madonnę. W ogóle czytasz listę współpracowników i nie słyszysz muzyki, słyszysz brzęk monet. Zwłaszcza, że Coi jest córką Benzino, niesławnego szefa magazynu "Source" i niespełnionego artysty. I to może być część jego zemsty na szołbiznesie.

Nie da się ukryć, że Coi Leray na swojej, drugiej już niestety, płycie brzmi jak siódma woda po bezczelnych raperkach z ery Lil Kim, Foxy Brown i Missy Elliott ze srogą domieszką esencji odcinania kuponów od niekwestionowanego sukcesu Nicki Minaj oraz pełną świadomością działania algorytmów mediów społecznościowych. Nie sposób nie słyszeć, że Coi to synteza cudzych, bardzo w swoim czasie opłacalnych pomysłów na flow i na bity, przeoranie wcześniejszych przebojów i sprawdzonych sampli. Przecież "Get Loud" to Just Blaze podrasowany wszechobecnym Jersey Club, "Bops" mogliby podpisać Neptunes (ale podpisuje Goldstein). To jeszcze nic, takie tam inspiracje. Piekło zaczyna się dalej.

"Made my Day" stanowi rekordowo wtórny cover "Pump up the Jam" przypałowego od zawsze na zawsze Technotronic. "Players" bierze się za sampel z ikonicznego "The Message" Grandmaster Flasha, którego po Puffie Daddym naprawdę już nikt nie powinien dotykać. Pomysły na flow czerpane są dla odmiany z Biggiego.  Podpisanie nieżyjącego od 17 lat Jamesa Browna jako gościa w "Man's World" to biznesowa praktyka, do której nie będę się odnosić, bowiem przekleństw nie starcza.

Wyliczać można dalej. "Rich Girl" duetu Hall & Oates bawiła się już Trina, bawił LL Cool J i Young Guns z Juelzem Santaną. Coi zrobiła z niej - jakże kreatywnie - "Bitch girl". "It's My Party" Lesley Gore było samplowane ze trzydzieści razy, ma drugie tyle coverów, po co jeszcze jeden w postaci "My Body"? "Technologic" Daft Punku pobrzmiewało u Busta Rhymesa, Nicki Minaj, will.i.am-a i Dua Lipy. Sprowadzenie słynnego "Touch it, bring it, pay it, watch it, turn it, leave it, start, format it" do "Fuck it, feel it, zip, unzip it" właściwie wystarczająco Leray przedstawia.

Najgorsze jest w tym wszystkim to, że ten odtwórczy, cyniczny, lepiony z trendów, sentymentów i popędów produkt jest całkiem w porządku pod względem wykonawczym, zaś do pewnego momentu po prostu działa. I to jak! Na tych electro sterydach, z całą serią bzdurnych dopowiedzeń od Missy, z zadziornością i pewnością Nicky, zbudowano coś na miarę Pitbulla ładnych naście lat temu. W formule "co dzieje się we Władysławowie, zostaje we Władysławowie" krążek mógłby być idealną ścieżką dźwiękową bezmyślnej imprezy. Jest coś zaspokajającego najniższe muzyczne potrzeby w Coi dorzucającej "sheesh" do mostka Daryla Halla, śpiewnie wchodzącej w ostatniej zwrotce "Bitch Girl". "Spend It" okazuje się z tą linią basu niezatrzymywalne. Fanfary z zagęszczoną stopą i pazurem Leroy czynią z "Get Loud" kandydata do jednego z hitów lata. "Don't Chat Me Up" szczerze bawi, zwłaszcza gdy Giggs z tą swoją angielską flegmą wrzuca francuskie słówka i przerywa mu wsamplowane "ah yeah".

Przed podsumowaniem  w rodzaju "To jak Young Leosia, tylko umie rapować, dawajcie", puszczeniem mimo uszu chamskiego recyklingu i postawieniem wysokiej oceny ze względu na uczciwość wobec Was i samego siebie (bo bawiłem się z ogromnym poczuciem winy, ale dobrze) obroniło mnie wszystko to, co dzieje się po karaibskim słodziaku "On My Way". Drill ze skrzypcami w "No Angels", rock w "Black Rose", paradne "blackeyedpeasowanie" w "Radioactive" to już kuriozum przekłuwające balon, pokazujące, z czym mamy do czynienia i jak bardzo jest to sztuczne. Masz wrażenie, że tego nie stworzono, to wygenerowano.

Ja wiem, że nie ma już czegoś takiego jak wstyd, z racji na kondycję świata każdy dzień trzeba przeżywać tak, jakby był ostatnim, pamięć pozostała wyłącznie krótkotrwała, a oryginalność to dla pokolenia poznającego świat poprzez strzępki multiplikowanych relacji niezrozumiała fanaberia. Niemniej po tak ordynarnym, wykalkulowanym skoku na kasę nie można pozwolić miękko lądować. Choć każdego kusi muzyczny fast food, a obniżanie sobie poprzeczki jest ludzkie i wygodne, to nie wolno do niego przywyknąć. Bo wybór jest, ale przez rozpychanie się łokciami (a właściwie tyłkiem i biustem) takich płyt, będzie coraz mniejszy, coraz trudniej będzie trafić na coś ciekawego czy wartościowego.

Col Leray "Coi", Universal Music Polska

4/10

Coi Leray na okładce "COI"Universal Music Polskamateriały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas