Amerykańscy hardrockowcy powrócili w oryginalnym składzie po 15 latach, a czas jakby stanął w miejscu.
Pod moim łóżkiem w pudle z kasetami magnetofonowymi gdzieś jeszcze kurzy się "Lean Into It" z 1991 roku. To ten album przyniósł balladę "To Be With You", do dziś największy przebój hardrockowego kwartetu. Na "What If..." wprawdzie aż tak nieznośnie chwytliwego numeru wprawdzie nie ma, ale piosenki z łatwością wchodzą do głowy. Sprawdźcie choćby singlowy "Undertow" (prąca do przodu motoryczna gitara), balladowy "Stranger In My Life" czy chóralnie rozśpiewany dynamit "I Won't Get In My Way".
Całość jest beztrosko staromodna (tak grało się przecież dwie dekady temu, nie znajdziecie tu pokręconych łamańców czy rozdzierających trzewia wrzasków), lecz może spokojnie zawstydzić młodzież próbującą złapać fanów na nostalgii za miłością sprzed lat.
Po blisko dekadzie do Mr. Big powrócił gitarzysta Paul Gilbert, który zastąpił innego wirtuoza, Ritchiego Kotzena. Obaj panowie sroce spod ogona nie wypadli, a Gilbert ma w dodatku talent do ognistych i melodyjnych zarazem riffów. Instrumentalnie Mr. Big zawsze wyróżniał się ponad hardrockową średnią, bo przecież basista Billy Sheehan nie bez kozery uznawany jest za specjalistę od czterech strun, a Pat Torpey potrafi walić w bębny mocno, ale też finezyjnie. Warto posłuchać pracy obu gitar, gdzie partie Sheehana są wyraźnie słyszalne, a nie schowane głęboko pod kaskadami riffów ("American Beauty", kapitalny dialog gitary i basu w "Still Ain't Enough For Me", "I Won't Get In My Way"). Materiał ogarnął spec z wyższej półki, Kevin Shirley, pracujący wcześniej m.in. z Aerosmith, Iron Maiden czy Rush.
Czwarty do zespołowego brydża - Eric Martin - znalazł chyba eliksir młodości. Na pamiętnym teledysku do "To Be With You" ponad 30-letni wówczas wokalista wyglądał przecież jak ledwo wyrośnięty gołowąs, a od tego czasu minęły kolejne dwie dekady. Mam wrażenie, że w jego przypadku czas nie tyle się zatrzymał, lecz wręcz cofnął. Niektórych może irytować nieco dziewczęca barwa jego głosu, ale za to nie sposób pomylić go z kimś innym - charakterystyczny wokalista jest mocnym punktem formacji.
Jeśli irytują Was ciągotki w stronę country i naiwny optymizm u Bon Jovi, nie macie cierpliwości w oczekiwaniu na nowy Aerosmith (w końcu ileż można czytać o perypetiach Stevena Tylera z kolegami?) - to album "What If..." jest właśnie dla Was.
7/10