Avi x Louis Villain "Akademia sztuk pięknych": Niech żyje sztuka [RECENZJA]
Konsekwencja w polskim rapie nie jest zjawiskiem często spotykanym, podobnie jak ciężka praca. Liczy się tu i teraz, pompowanie baloników, a także magiczne "jakoś to będzie". Są jednak i tacy, dla których rozwój jest priorytetem. "Akademia sztuk pięknych" nie tylko zamyka świetną trylogię, która wraz z ostatnią częścią jeszcze mocniej zyskała na znaczeniu, ale i udowadnia, że warto stawiać na swoim.
Ciężko nie docenić długiej i krętej drogi Aviego i Luisa Villaina do ekstraklasy polskiego rapu. Artystów pracowitych, stawiających na nieustanny progres, co w konsekwencji sprawia, że każde ich kolejne dzieło, a nawet każdy featuring (tak, tak, Avi w ostatnich miesiącach króluje), jest lepsze od poprzedniego. "Tu nie ma cudów, to nie Medjugorie" przemycając myśl z "WPR". To po prostu praca. Duet chwalić trzeba tym bardziej, że wyróżnia się na tle innych naszych nawijaczy, których forma jest jak polskie drogi 20 lat temu. Cholernie nierówna.
Progres to jedno, ale jest jeszcze jedno słowo, które doskonale określa "Akademię sztuk pięknych". Charyzma, a tą imponuje głównie Avi. To rzecz sporego kalibru wchodzić na tracki innych jak do siebie, co doskonale widać w gościnnych występach, o czym chwilę wcześniej wspominałem, ale tutaj czuć to jeszcze lepiej, ponieważ utrzymać formę przez cały album, własne dzieło, nie losową szesnastkę, jest znacznie trudniej.
Bije od niego pewność siebie. "Wjechałem se na scenę o*** w mokasyny / Elegancko jak Eugeniusz Bodo / Podczas, gdy inni ośmieszają się już modą / Ubieram się poważnie jak facet / Wystarczy, że niepoważną mam pracę" - nie dość, że świetnie napisane, to warto zestawić pierwszy wers z ostatnim. Kontrast? Być może, ale jak to zostało zarapowane! Albo "Mam na głowie spółki z.o.o. i inne, k***, cyrki / Jestem głową tej rodziny jak Tony Soprano" z tym zawadiackim, słyszalnym wręcz uśmiechem na końcu. To są te niby małe rzeczy, które docenia się mocniej z każdym odsłuchem, mimo że tytanem flow Avi nie jest. Pod tym względem solidna krajowa.
Teksty Aviego nie należą do skomplikowanych, nie ma w nich ukrytych metafor, nie uderzają dwuznacznością, ale w tym jest ich główna siła. Walą swoją dosadnością, w prostych słowach opisują to co było, jest i będzie. Szacunek dla pieniędzy, pogarda dla frajerów, wypasiony Mercedes, a nie trzeszcząca Dacia. Precyzja w opisach i skupianie na sobie uwagi to jedno, ale kiedy trzeba to znajdzie się też mrugnięcie w stronę słuchacza: "Wjeżdżam po przerwie tak jak Tetmajer".
Louis Villain wokalnie udziela się mniej, ale nie oznacza to, że wypada gorzej od kolegi. Wręcz przeciwnie - nie dość, że jest jego doskonałym uzupełnieniem, głównym sprawcą refrenów ("Soprano" i "Toast"!) i w dodatku potrafi rzucić solidnym wersem. Dajmy na to ten z "AMG" - "Mój człowiek Avi w swojej S-ce nie pali / A ja nawet ćmikał bym sobie w nowiutkim Ferrari / Każdy gania tutaj jak Maradona / Choćby nie wiem co się stało to nas nie dogoniat". Trzeba chwalić, ale jeszcze większe uznanie należy się za podkłady. Ale jest w nich feeling!
"Akademia sztuk pięknych" jest zróżnicowana, ale zachowuje przy tym dużo spójności. "Evviva l'arte" ocieka współczesnością: pełny, soczysty bas spotyka tu dozę klimatu lokalnych podwórek poprzez nadające powagi smyki. "Fangor" uderza klubowym, wyspiarskim posmakiem, a wrażenia spotęgowane są jeszcze przez wokalny sampel, który podobną rolę odgrywa w wolno płynącym "AMG". Zupełnie inaczej jest za to w "Woofie": aktualne trendy przełamane są przez skrzypce i efekt finalny jest więcej niż znakomity. Filmowy klimat "Testamentu" nadaje delikatności, podobnie jak mityczna aura "Prologu" i "Epilogu". Aha, rola DJ-a też jest kluczowa, weźmy takie "Michelangelo", które bez Kebsa nie byłyby tak mocnym utworem.
"Akademia sztuk pięknych" na szczęście nie przygniata liczbą gościnnych występów. Żałować można, że Sarius wpada tylko na refren w "Apollo", bo przecież aż się prosi, żeby inaczej przełamać zwrotki raszyńskiego gospodarza. Kabe u innych to wciąż ilość, nie jakość, a ponowna symbioza polsko-francuskich linijek zaczyna nużyć. Onar nie tylko nie chce wyjść z Ursynowa i blokowisk, ale i początków tego tysiąclecia. Zwykłą zwrotkę ratuje tylko zwykła sympatia do niego, chociaż mały plus za bałaganowe "Jestem z miasta Syreny, gdzie ciągle słychać syreny". Szacunek, nie tylko wirtualny, dla Erosa i Pezeta - forma od lat.
Nie propsy, a eviva l'arte. Prawdziwa uliczna sztuka w rapowanej formule z klasą Eugeniusza Bodo i "Myślami nieuczesanymi" Stanisława Leca w ręce. Nie w muzeum, a na kompaktach i streamingach, więc kurzem raczej się nie pokryje. Jedna z najbardziej spektakularnych ścieżek w rodzimym rapie na razie ma taki finał, ale przecież sama podróż jest ważniejsza niż cel. A coś mi się wydaje, że ta potrwa jeszcze długo.
Avi x Louis Villain "Akademia sztuk pięknych", Moya
8/10