Arcade Fire "WE": Szczerość w kontrataku [RECENZJA]
Paweł Waliński
Pięć lat po "Everything Now" trudno było w myśląc o Arcade Fire zaprzeczać, że ich kariera to może nie oparta na bardzo ostrym kącie, ale równia pochyła. Czy "We" ma szansę odwrócić złą passę?
Tym, co zdążyli obrazić się już za lead, spieszę z wytłumaczeniem - nie twierdzę, że Arcade Fire po "Neon Bible" zaczęli nagrywać byle co. Za takie płyty jak "The Suburbs" czy "Reflektor" młodsze kapele z uboższymi osiągnięciami pewnie dałyby się zabić albo skazać na niedzielny obiad z Kaczyńskim u Przyłębskiej. Ale z sądem, że największymi osiągnięciami Wina Butlera, Régine Chassagne et consortes były "Funeral" i "Neon Bible" trudno sensownie dyskutować. Żeby nie przedłużać, tnę jednak suspens: "WE" poziomu owych nie dościga, ale trend spadkowy wydaje się zostaje odwrócony.
W jaki sposób? A w taki, że "WE" "wraca do korzeni" (za stosowanie tej figury retorycznej winno się publicznie biczować), to jest rezygnuje z tombakowego kiczu, którym patynowali niepotrzebnie swoje piosenki ostatnimi czasy. "WE" jest w stosunku do poprzedników może nie tyle eremickie (bo takie zdecydowanie nie jest), co po prostu schludne, mniej bałaganiarskie. Przynajmniej w warstwie muzycznej, bo tematyka podejmowana przez Arcade Fire oddaje klimat swoich czasów, a więc świat po jakiejś wyjątkowo dziwnej apokalipsie. Niby była, ale zupełnie nie taka, jak ją sobie wyobrażaliśmy.
Żadnego "Mad Maxa", "Fallouta", żadnych mutantów popromiennych, a jednak przeorała naszą rzeczywistość na wskroś. I między innymi z tym próbują się Arcade Fire mierzyć w warstwie tekstowej. Co stanowi może najbardziej ambitne z ich zadań od czasów, kiedy dwudziestoletnimi gołowąsami będąc, próbowali, całkiem przecież skutecznie, powiedzieć nam coś o życiu i śmierci na "Funeral".
Szczególnie, że wraz z wieloma innymi artystami powiązanymi jakoś z nurtem new weird America (Cat Power, Banhart, Newsom, Okkervil River itd) aspirują do bycia częścią sceny tzw Nowej Szczerości, a więc bytu przeciwnego postmodernistycznej ironii, który wyrósł wokół sceny teksańskiego Austin na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Alejandro Escovedo, Daniel Johnston, Neutral Milk Hotel). Sama struktura płyty, podzielonej na "I" i "We" zdaje się być metaforą post-pandemicznego wychodzenia z wsobności i samotności "ja" do afirmacji odzyskanych interakcji społecznych. Bo okres komponowania i nagrywania "WE" obejmuje zarówno okres "przed", jak i "w trakcie" oraz "po".
Nie znaczy to, że nie znajdziecie na płycie afirmatywnej (nomen omen) dance punkowej motoryki. Są też numery budowane na doskonale znanej z poprzednich płyt zasadzie crescenda ("My Body Is a Cage" anyone?), a więc w miejsce tradycyjnej zwartej piosenkowej struktury, idące w niemożliwe Radioheady, od których swoją drogą pożyczyli na to nagranie producenta. I znów jest to tło do tego, by Butler ze swoją szczerością i przesadną, ocierającą się czasem niebezpiecznie o śmieszność, emocjonalnością wręcz bezczelnie się obnosił. Ale tak to już z Arcade Fire jest, że jak kto się od tego odbija, to przecież na "WE" Nawet nie spojrzy. Ba! Na całą ich dyskografię będzie łypał jak pies na ogórka.
Nie, żeby brakowało na "WE" dźwięków elektronicznych, ale ktoś tu wyraźnie przeprosił się tu też z instrumentami akustycznymi, z fortepianem i gitarą na czele. Analogowych brzmień jest więc większe bogactwo, niż ostatnimi czasy. A w numerze "Unconditional II" Kanadyjczykom udało się nawet zagrać na Peterze Gabrielu (Stary, kiedy w końcu jakaś płyta? Obiecujesz od dekady...) i to ze znakomitym skutkiem - to jeden z lepszych momentów tego nagrania, choć akurat bardziej klubowy niż indie-folkowy.
"WE" to dowód, że choć na zespół mogło paść złe oko Bona, który przecież w trakcie trasy "Vertigo" w 2005 przy ich numerze "Wake up" wchodził na scenę, Arcade Fire nie podzielą raczej losu swoich starszych kolegów zza oceanu i nie staną się autoparodią jak U2 po "Pop". Na "WE", jak choćby w "End of Empire I-III" oraz "IV" czuć, że grupa podniosła dupska z laurów i znowu, na szczęście, czegoś szuka. I miejmy nadzieje, że znajdą, bo kto z tego pokolenia jak nie oni? Przynajmniej w umownym mainstreamie.
Arcade Fire "WE", Sony
7/10