Alice Cooper "Road": 60 lat horroru [RECENZJA]

Paweł Waliński

Tak, w tytule nie ma błędu. Alice Cooper śmieszy, tumani, przestrasza już nieomal 60 lat. I każdemu 75-latkowi warto życzyć takiej formy... fizycznej, bo z artystyczną już tak świetnie nie jest.

Alice Cooper 4 lutego skończył 75 lat
Alice Cooper 4 lutego skończył 75 latRoberto Ricciuti/RedfernsGetty Images

No, dobra, formy fizycznej oraz dystansu do siebie, bo nowy album Pan Vincent Damon Furnier otwiera nam autoparodystycznym "I'm Alice", gdzie wyśpiewuje niebywałe głupoty o byciu panem szaleństwa i ojcem grozy. Pogratulować autoironicznego ostrza i energii, bo nowa płyta ukazuje się zaledwie dwa lata po poprzedniej, "Detroit Stories", a nie zapominajmy, że coraz częściej nasz bohater dorabia sobie również graniem głupot w towarzystwie Johnny'ego Deppa i Joego Perry'ego z Aerosmith pod szyldem Hollywood Vampires. I to mając 75 lat na karku.

Owe 75 lat bardziej niż w wokalnej formie, bo ta nadal jest dosyć wysoka, jak i typowa dla niego, czy wręcz idiosynkatyczna, czuje się za to właśnie w tej autoironii. W puszczaniu oka do fanów znających jego dotychczasowy dorobek. Choćby w takim "Welcome to the Show" - nawiązanie oczywiste, a że numer od tamtego z którego czerpie słabszy? No, i co z tego? Uroku dodają mu jakby dalekie echa brzmienia The Cult ze środkowego okresu uosabiające się choćby w tamburynach. "All Over the World" to już typowy stonesowski swag, takież chórki, a numer podbijają dodatkowo dęciaki.

"Dead Don't Dance" to już bluesrock po linii Aerosmith, szkoda że mocno średni. Potem znów zwyżka formy w postaci momentalnie wypełniającego całe pomieszczenie, sowizdrzalskiego nieomal "Go Away". Następnie chyba najmocniej na płycie alice'owski pocisk w postaci "White Line Frankenstein". Choć te białe kreski to trochę jednak wysokie wistowanie w wykonaniu faceta, który rzucił większość używek, a właściwie bliską przyjaźń z owymi bardzo dawno temu, po wizycie w pokoju Keitha Moona, którego wedle opowieści samego Alice'a zastał naćpanego i pijanego, z pióropuszem na głowie, czymś w odbycie w pokoju prawie całym wymazanym odchodami perkusisty The Who.

Słabiej jest dalej. Bo dowcip żeby o dużym biuście śpiewać podmieniając "boob" (ang. cyc - red) na "boot" (but) przynależy jednak do świata juwenaliowego alko-heheszko-metalu w stylu Nocnego Kochanka. "Ona ma wielkie buty" powtórzone milion razy. No, serio, boki zrywać.

Reszta numerów jest właściwie kompletnie pomijalna. Może za wyjątkiem "The Big Goodbye" trochę jak z muzycznego świata starych płyt Extreme wyjętego oraz teatralnej, choć więcej obiecującej, niż dowożącej, za to ładnie udramatyzowanej, "100 More Miles". I w tym chyba ogólnie największa bolączka płyty. Że jasne, trochę z niej radochy spokojnie sobie wyciśniecie, ale ani to się niespecjalnie nadaje do użytku wielokrotnego, ani nie będzie to radocha szczególnie wielka.

Dokładnie ten sam problem miała zresztą poprzednia płyta Coopera, "Detroit Stories". Przydałaby się lepsza selekcja i przyjęcie stoperanu. Świat nie zbiedniałby gdyby dostał w czterolatce jedną naprawdę dobrą płytę Alice'a Coopera, zamiast dwóch bardzo, bardzo średnich. Z drugiej jednak strony, lepiej żeby Alice nadal grał nam i śpiewał a nie tylko paradował po polu w swoim przebraniu golfisty, bo wygląda w nim znacznie gorzej, niż w swoim scenicznym outficie.

Alice Cooper "Road", Mystic

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas