Alice Cooper "Detroit Stories": Brzuszek pobędzie pełen [RECENZJA]

Paweł Waliński

Na swoim dwudziestym pierwszym albumie (solowym) Vincent Damon Furnier daje nam wykład o tym, co trzeba robić z tym rock'n'rollem, żeby ujeżdżać go skutecznie przez 53 lata.

Okładka płyty "Detroit Stories" Alice Coopera
Okładka płyty "Detroit Stories" Alice Coopera 

Nic nie musieć. Fajny stan. Jednocześnie taki, na który naprawdę szczerze pozwolić mogą sobie tylko nieliczni. Portfel pełen, czasu w bród, zdrowie jeszcze dopisuje, a wszelkie jurne i durne ambicje młodości albo drzewiej zaspokojone albo dawno porzucone jako nieistotne. W takim stanie wydaje się trwać Alice Cooper, którego ostatnimi czasy częściej widujemy w łososiowym golfowym wydaniu, niż dekapitowanego przez gilotynę. Swoją drogą golfowy daszek jest bodaj najodważniejszą z jego modowych deklaracji, a jednocześnie czymś nielicho straszniejszym, niż wszelakie sceniczne akcesoria.

Zechce, to pogra koncerty. Ma nastrój, to pojedzie sobie w trasę z Johnnym Deppem i Joem Perrym (Aerosmith) pod szyldem Hollywood Vampires. Czasem też wyświetli się w kolejnym programie z serii "Porady cioci Zosi", gdzie sprzeda kolejną porcję prawd ostatecznych: o życiu, ćpaniu, chlaniu, rock and rollu albo kultywacji żywotników zachodnich. Fajnie tak nic nie musieć a wszystko móc.

I to właśnie, jakiś taki wewnętrzny zen czuć, kiedy słuchamy "Detroit Stories", następcy wydanego cztery lata temu "Paranormal". Nawet jeśli mamy (uzasadnioną) wewnętrzną ochotę skrzywić się na takie dziad-rocki (ang. Dad-rock), im dalej w las, tym ciężej nie dać się rozbroić furnierowskiemu luzowi i poczuciu humoru.

Czy to kiedy w "I Hate You" wraz z członkami oryginalnego Alice Cooper band dissuje nieżyjącego od 24 lat gitarzystę, Glena Buxtona, za to że ten... nie żyje. Czy kiedy uskarża się na rozpolitykowanie gwiazd rocka w "Shut up and Rock", a jednocześnie do grania na perkusji w owym numerze zatrudnia Larry'ego Mullena z U2.

Grupa Alice Cooper w 1972 r. - od lewej: Neal Smith, Alice Cooper, Michael Bruce, Dennis Dunaway i Glen BuxtonMichael PutlandGetty Images

"Twoja opinia o wszechświecie / kolor twojej podrabianej portmonetki Gucciego (...) Dlaczego nie możesz się po prostu zamknąć i grać rocka?" - słysząc takiego liścia Bono musi mieć się z pyszna. Znalazło się też miejsce na muzyczne "jedzenie na pocieszenie", czyli comfort food, to jest kawałki w stylu "Hanging on by a Thread", gdzie w zwrotce słyszymy terapeutyczne porady, a w refrenie czekają nas motywujące linijki nadające się do stadionowego skandowania. Cóż... chciałoby się powiedzieć: można wyrwać Furniera z jakże doświadczonego ostatnio przez los Detroit, ale nie można wyrwać owego Detroit z Coopera.

Nieźle wypadają też covery: "Rock & Roll" Velvetów, "Sister Anne" MC5 i "East Side Story" Boba Segera. Jeśli czegoś się na "Detroit Story" czepiać, to może najwyżej tego, że kompozycje są raczej letnie. Klasyków godnych "Killera", "School's out" czy nawet "Trash" oczywiście nie uświadczycie, czeka was za to pięćdziesiąt minut grania w znanej i bezpiecznej strefie, pozbawionego nie tylko szczególnych pretensji artystycznych, ale i właściwie jakichkolwiek.

Pasza, nie wykwintna kolacja - powiecie. I będziecie mieli rację, ale czy nie jest aby tak, że czasem zamiast coq au vin popijanego cabernetem można wciągnąć hambugsa z colą? No, chce się czasem, prawda? I "Detroit Stories" to taki właśnie bugs. Jutro o nim zapomnicie, ale dziś brzuszek pobędzie pełen.

Alice Cooper "Detroit Stories", Mystic

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas