Absynth "Ra": Złota era poniewiera [RECENZJA]
"Boom" stopy i "bap" werbla? Tłusty bas? Gęsty rym? Żadnych ściem? Tego szukacie? Absynth to właśnie to i trochę więcej. Luz i pasja Mioda z sensacyjną produkcją Woo tworzą morderczą kombinację. Trudno w 2020 o bardziej rasowy hip hop.
Ci, którzy tak lubią śmiać się z polskiego reggae dostali ciężki orzech do zgryzienia. Wychodzi bowiem na to, że dość niespodziewanie za jedną z najlepszych hiphopowych produkcji, jaką dał nam 2020 rok, uchodzi album faceta, za którym pół Polski śpiewało w swoim czasie dancehallowego "Policemana", nagrany do bitów gościa będącego klawiszowcem grającego jamajszczyznę Tumbao.
Oczywiście ten wstęp jest trochę naciągany, gdyż niesprawiedliwością jest sprowadzić Mioda tylko do reggae, zwłaszcza, że już druga płyta Jamala wychodziła daleko poza gatunek, a potem szło to w zupełnie zaskakujące rejony, bliższe Seattle niż Kingston. Zaskoczenie nie jest też pełne, bo Radomianin rapował nie tylko w pacholęcym okresie swojej kariery, ale też ostatnio - przesunął Małpę w cień na jego własnej płycie w "Neofitach" i co najmniej sprostał Kotziemu na bicie Voskovych w "Telefonie".
Mimo tego bohaterem na którym skupię się najpierw, jest producent Wojciech "Woo" Łuczkiewicz. O Tumbao wspomniałem, facet grał potem w Jamalu, kluczowy jest jednak fakt, że zdecydował się poświęcić trzy lata samplerowi MPC. Stawiał przy tym na praktykę, a nie teorię. Urządzenie opanował znakomicie.
Łącząc jego możliwości z gramofonem, nieśmiertelnym Korgiem Tritonem, syntetycznym rhodesem i basem z Rolanda Juno oraz Novation wypracował smakowite brzmienie porównywalne z klasycznym okresem Kixnare'a, Świętym, Emapeą czy mistrzem Epromem (swoją drogą to on Absynth miksował, masterował i dołożył nawet swoje skreczowane pięć groszy). Na płycie króluje połączenie masywnego, mięsistego bębna z jazzowym samplingiem, choć Woo nie tylko dudni, łomocze bądź miota od brzegu do brzegu.
Płyta rusza z kopyta z funkiem i optymistyczną wokalną próbką, ale - może poza "Czapką 20 lat później" - radości czy beztroski nie ma tu wiele. Co nie znaczy, że jest monotonnie. Po dynamicznych trąbach "Byka za rogi" odpocząć można przy subtelniejszej układance dźwięków a la DJ Premier w "Feng Shui". Na tym mogła by nawijać Griselda, acz obskurny minimalizm "Kwasu w cyrku" jeszcze bardziej przypadłby jej do gustu.
"Beduin" albo "Przysięgam, że cię znajdę" to bardziej Detroit niż Nowy Jork - w tym drugim w gadce pojawiają się przyspieszenia, w aranżu i układzie bębnów abstrakcja. Pod koniec 24-numerowej płyty (kawałków jest wiele, są jednak krótkie) robi się eksperymentalniej. W "Wiesz, że mi nie mija" Miodu zapędza się w r'n'b do wtóru house'owego pulsu, w "Krukach i dronach" wdziera się w kosmos bitu ze spoken wordem. Zamykające "Psy" wracają do meritum kłaniając się KRS-One'owi tak, jak wcześniej "One step" chylił czoło przed Das Efx.
A co z gościem za mikrofonem? Tu skojarzenia idą w stronę Gurala, testosteronowego, pewnego siebie, bezczelnego rapu. Miodu od skojarzenia do skojarzenia skacze szybko, a wersy "szyby niebieskie od telewizorów / bo to nie doktor rapu, to bardziej jak opis chorób / weź się nie porób, to poród na tych bitach / chciałeś przeciwnika, k***a, masz przeciwnika" wydają się reprezentatywne.
Co nie znaczy, że to płyta besztania i prężenia się, bo można złapać się innych linijek. Na przykład tej: "Pani z mego bloku, ta od kotów, ciągle modli się o spokój / dam jej parę złotych tak jak zwykle, na boku", gdzie kilkanaście słów maluje całą scenę. Albo dziennikarskiego, położonego na drapieżny, zbasowany bit rymowania w "5 sekundach": "Dzieci głodne, podwórka w laptopie / ciągle na topie to, co najbardziej kopie / nikt z nich nie wie o co chodzi w hip-hopie / każdy wie, który to Popek".
No tak, Miodowi bliżej do innych idoli, o czym przekonuje fragment: "robię co umiem, nie rozumiem się z tłumem i c**j / nie jestem k***a biznesłumen", odnoszące się do katowicko-warszawskiego hymnu Volta, Jajonasza, Basa i Gana. Hiphopowcy klasną w dłonie i machną łbem, uczuleni na reggae mogą natomiast płytę puszczać spokojnie, bo trochę charakterystycznego zaśpiewu przemyconego jest chyba tylko w brudnym, zadymionym "Bossie".
Album "Ra" powstawał na przełomie 2017 i 2018 roku, a więc trochę poczekał i w zupełnie niczym mu tu nie zaszkodziło. Chętnych do wydania nie brakowało, skończyło się jednak na YouTube, choć planowany jest też winyl dla fanów. Świetna rzecz i dowód na to, że za dobrym rapem trzeba się rozejrzeć. Rezultat może satysfakcjonować bardziej niż to, co dostaniesz w pakiecie z popową wokalistką, listą najmodniejszych producentów i krzyżówką.
Absynth "Ra", wyd. własne
8/10