Gwiazdy to nie wszystko. Jak wyglądał pierwszy dzień Open'era na innych scenach?
"Spokojnie, zaraz się rozkręci" – ten cytat z Bolca zawsze krąży mi głowie, gdy widzę jak powoli zaczyna działać festiwalowa maszyna. Jak więc rozkręcała się maszyna Open’er Festival 2023 w tym roku i jak wyglądały inne sceny w porównaniu do headlinerów? Oto podsumowanie!
O TYM, JAK WYGLĄDAŁY WYSTĘPY HEADLINERÓW PRZECZYTASZ TUTAJ!
Pierwszy dzień festiwalu to zawsze wielka niewiadoma pod wieloma względami - czy frekwencja dopisze, co niespodziewanego się wydarzy, jak będzie z tą pogodą. To ostatnie słowo wymieniane było przez wszystkie przypadki na początku festiwalu. Widać, że wspomnienia z zeszłorocznej ewakuacji wciąż są w głowach wielu uczestników.
Tym razem jednak pogoda nie popsuła nikomu zabawy. Okej, wieczorami, tak jak to bywa nad morzem, zrobiło się już jesiennie, ale w porównaniu do edycji, gdzie publika była przemoczona do suchej nitki, można mówić o całkiem miłym otwarciu.
A skoro jesteśmy przy otwarciach, to w tym roku na Open’erze należało do polskiego rapera Chivasa. Frekwencja? Taka jak zazwyczaj na początku festiwalów o godzinie 16:45. Raper robił, co mógł, ale nie jego winą jest, że większość imprezowiczów była w tym czasie gdzieś w podróży między Gdańskiem a Gdynią.
"Ale dziś gorąco. Słyszałem, że na Open’erze pogoda zawsze jest ch...wa" - wypalił w pewnym momencie koncertu raper, wybierając najprostszy z możliwych tematów do small talku.
W namiocie obok zmagania na Alter Stage inaugurował duet Deki Alem, łączący w swojej twórczości rock, rap i elektronikę. Pochodzą ze Szwecji, a po ich występie do głowy wpadły mi dwie myśli. Mamy tutaj następców Young Fathers oraz dlaczego muzycy nie nagrali jeszcze niczego z Gorillaz. Wydaje się to połączeniem idealnym, mam nadzieje, że Damon Albarn uważa podobnie.
Po spokojnym początku zaczynają się pierwsze kluczowe decyzje, bo i line-up zaczyna się robić ciaśniejszy, a człowiek na samym koncertowym haju nie pociągnie zbyt długo, więc część festiwalowiczów wybiera strefy gastro, gdzie też cicho nie jest, bo każda z nich ma własnego DJ-a (lub kilku DJ-ów) i własną prywatną imprezę.
Ci którzy zdecydowali się przejść z Tent Stage lub Alter Stage na główną scenę na koncert Central Cee bawili się może i dobrze, ale raczej krótko. Najpierw przez kilkanaście minut publikę bawił DJ, potem w końcu zrobił to raper, którego hity podbijają TikToka. Całość trwała niecałą godzinę. W ekspresowym tempie uwinęła się też Latto, przy okazji zaliczając jeszcze niewielką obsuwę.
Przejdźmy jednak do przyjemniejszych rzeczy. A taką niewątpliwie był koncert OneRepublic. To ten zespół, którego przeboje znają wszyscy, potrafią je zaśpiewać i zanucić, ale nikt nie wie, że to oni.
Fabryka hitów Ryana Teddera, który nie dość, że nagrywa przeboje ze swoim zespołem, to komponuje i pisze dla sporego grona znanych artystów w branży muzycznej, dowiozła wyjątkowo miły koncert w bardzo przyjemnej scenerii, a gdy wjechał "I'Aint Worried" to przed oczami stanęła mi scena z ostatniego "Top Guna". Brakowało tylko, żeby ktoś zaczął grać w futbol amerykański na zadeptanej trawie.
Czy kogoś, kto nagrał cztery albumy studyjne i od kilkunastu lat działa na scenie można nazwać odkryciem Open'era? Pokusiłbym się o takie stwierdzenie, bo powrót Paolo Nutiniego po ośmioletniej przerwie w nieco zmienionej stylistyce oraz z nowym wizerunkiem, odbieram nieco jak ponowny debiut.
A trzeba przyznać, że koncert Szkota był bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Dużo było w tej muzyce klimatu lat 70. i 80. Nie brakowało rocka, funku, soulu, ale i nieco transowych klimatów. Kompozycje zostały pięknie rozbudowane, wokal Nutiniego to nadal igła. Aż szkoda, że wystąpił już pierwszego dnia i nie poznała go jeszcze szersza grupa młodych ludzi, którzy raczej nie mają z nim żadnych skojarzeń i nie znają jego hitu "Iron Sky", który niecałą dekadę temu przewijał się regularnie przez Facebooka.
Nutiniego opuściłem nieco zasmucony, że trzeba było biec dalej, tym razem na polskie objawienie, wielkiego rywala Blanki, czyli Janna. Kariera tego chłopaka rozwija się znakomicie i liczę, wkrótce będzie o nim jeszcze głośniej.
W końcu miałem też okazję zobaczyć go na żywo i się nie zawiodłem. Jann to - polecę banałem, trudno - zwierzę sceniczne i im większy dostaje odzew od publiki, tym mam wrażenie, że mocniej się nakręca. Jednocześnie wciąż pozostaje nieco nieśmiałym chłopakiem, który dziękuje za każde oklaski po piosence. Open’er niejednemu polskiemu artyście pomógł rozwinąć skrzydła i dotrzeć do nowej publiki i liczę, że i tym razem będzie podobnie.
Oczywiście było jeszcze kilka koncertów, które chętnie bym zobaczył, ale jednak logistyka festiwalowa ma to do siebie, że niektóre z planów biorą dość szybko w łeb. Tak było m.in. z Christine And The Queens, czego - widząc opinie innych ludzi - pewnie będę żałował, gdy opadnie już ze mnie festiwalowy kurz.