Przewodnik rockowy: Dream Theater i Mike Mangini: "Wciąż do przodu..."
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
5 lutego heavymetalowa grupa Dream Theater wystąpi w katowickim Spodku. Przypomnijmy, że w 2010 roku grupę opuścił jeden z jej założycieli - charyzmatyczny perkusista Mike Portnoy, którego zastąpił Mike Mangini.
Wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale na polu sztuki, a zatem i w rocku, nie obowiązuje zasada, że nie ma ludzi niezastąpionych. Tyle tylko, że jak sądzę, to powiedzenie dotyczy jedynie artystów o wielkim talencie, osobowości i co najważniejsze, zazwyczaj traktowanych niejako indywidualnie. W wypadku solistów jest to oczywiście całkiem jasne, bo w najlepszym wypadku ewentualni "zastępcy-następcy" mogą dojść jedynie do statusu (np.) drugiego Presleya, drugiego Hendrixa, czy drugiego Jacksona. No a o takich gwiazdach zazwyczaj dość szybko się zapomina, chyba że uda im się wyjść "na (artystyczne) swoje".
Inaczej natomiast jest z zespołami. Otóż już sama logika podpowiada, że ich oferta jest zazwyczaj wypadkową talentów tych, którzy je tworzą. Dzięki temu, choć wiele grup przechodzi zmiany personalne, które często wpływają na ich twórczość, to jednak wciąż pozostają znaczącymi. Najlepszym tego dowodem są dzieje takich formacji, jak King Crimson lub Deep Purple.
Skąd ten wywód? Ano stąd, że stosunkowo niedawno (oczywiście w proporcji do historii rock'n'rolla), od jednego z najlepszych zespołów na świecie, odszedł jego założyciel i lider - wspaniały perkusista Mike Portnoy. Jego dezercja sprawiła, że pozostali muzycy Dream Theater, bo oczywiście o nich idzie, znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Przecież dla grupy grającej tak wyrafinowanie i precyzyjnie, utrata bębniarza o takiej klasie mogła oznaczać konieczność jej rozwiązania.
Na szczęście tak się nie stało, bowiem James LaBrie, John Petrucci, John Myung i Jordan Rudess powierzyli wakujące stanowisko komuś, kto "zwyczajnym zjadaczom" muzyki niepoważnej był w zasadzie mało znany. Ale to że był stosunkowo "mało znany", wcale nie oznacza, że miał małe umiejętności i talent. Bo ów perkusista, dla speców od amerykańskiego rocka, był artystą wielkiej renomy. Kto zacz?
18 kwietnia 1963 r. w Newton, w stanie Massachusetts, w USA rzecz jasna, urodził się Michael Mangini. Bardzo szybko zamienił smoczek oraz pampersy na pałeczki perkusyjne, bo mając zaledwie dwa i pół roku zajął się bębnieniem (rzecz jasna najpierw kredkami po garnkach, a potem na dziecięcym zestawie, który dostał od wujka). A ponieważ już niewiele później ćwiczył dziennie od dwóch do czterech godzin, to jeszcze zanim został nastolatkiem, potrafił powtórzyć zagrywki tak wielkiego mistrza jazzu, jak Buddy Rich.
W czasach nauki, szczególnie w liceum w Waltham, dość często udzielał się w szkolnych zespołach. I choć już wtedy wszystko wskazywało, że jego przyszłość to muzyka, w 1981 r. zaczął wieczorowe studia na wydziale informatyki Uniwersytetu w Bentley. Po jego ukończeniu przez pewien czas zajmował się oprogramowaniami dla słynnych wówczas pocisków (rakiet) samosterujących Patriot, a także badał mechanizmy, jakie występują w połączeniach ludzkiego mózgu i ciała.
W 1987 roku Mike Mangini po raz pierwszy zagrał na perkusji "na poważnie" (oficjalny koncert) - występując z The Rick Berlin Band w Bostonie. Wtedy też zaczął dawać prywatne lekcje bębnienia. Natomiast wraz z nastaniem kolejnej dekady Mike dał się namówić do pracy w radosnej thrashmetalowej bestii - Annihilator. Zarejestrował z nią płytę "Set the World On Fire", a na scenie wspierał ją do 1994 roku. To właśnie w tym roku, za namową bliskiego przyjaciela Nuno Bettencourta, zmienił "barwy klubowe" i przeszedł do Extreme, w którym zastąpił Paula Geary. Z grupą Bettencourta i Gary'ego Cherone'a nagrał album "Waiting For The Punchline" (1995 r.) oraz pojechał w trasę, której niezapomnianym dla mnie (bo w nim uczestniczyłem) elementem był występ 29 maja 1994 roku, na Stadionie Gwardii w Warszawie. Po nich na scenę wszedł wtedy Aerosmith.
Gdy w następnym roku Extreme zawiesił działalność (Cherone przeszedł do Van Halen), Mike Mangini wziął udział w castingu na stanowisko perkusisty zespołu Steve'a Vaia... i go wygrał. Oznaczało to, że przez następne cztery lata wspierał wirtuoza gitary zarówno na scenie, jak i w studio (płyty: "Fire Garden", "G3: Live In Concert", "The Ultra Zone" i "Alive In An Ultra World"). Natomiast nowe tysiąclecie Mangini zaczął jako... profesor nadzwyczajny super prestiżowego Berklee College w Bostonie. Rzecz jasna, uczył gry na bębnach.
Jak łatwo się domyśleć, nie zerwał też z graniem muzyki na żywo i w studiach nagraniowych, co pozwoliło mu na dopisanie do swojego CV m.in.: efektów współpracy z niezależnym od Dream Theater projektem Jamesa Labrie - MullMuzzler ("Keep It To Yourself", "James LaBrie's MullMuzzler 2", "Elements of Persuasion"); z grupą Gary'ego Cherone'a i Pata Badgera o nazwie Tribe of Judah (krążek "Exit Elvis"), a także dwa dodatkowe longplaye Annihilatora ("All for You", "Metal"). Natomiast pod koniec 2010 roku wziął udział w przesłuchaniach kandydatów na następcę Mike'a Portnoya w Dream Theater i... jak wiemy, został ich zwycięzcą.
I jeszcze ciekawostka. Do Mike'a Manginiego należą cztery oficjalne rekordy świata w szybkości grania na perkusji!
A na koniec, kilka słów, które mogą sprawić, że nieco podpadnę ortodoksyjnym fanom "Dreamów". Chodzi o to, że po wielokrotnym przesłuchaniu obu studyjnych albumów nagranych przez nich z Manginim, a także po bardzo uważnym obejrzeniu znakomitego wydawnictwa koncertowego "Live At Luna Park" (oczywiście też z Mikiem), doszedłem do wniosku, że osierocony przez Mike'a Portnoya zespół gra teraz lepiej niż za jego czasów.
Dlaczego tak uważam? Bo mam wrażenie, że muzycy dziś zwracają zdecydowanie większą uwagę na to, co grają (kompozycje), a nie jak to robią. Zapewne dzieje się tak, bowiem rządzący w grupie Portnoy, jako superwirtuoz, narzucał pozostałym swoją wizję, jak powinny być aranżowane wykonywane przez nich utworów, a lubiąc się popisywać, często nadmiernie je komplikował (szczególnie jeśli szło o warstwę rytmiczną). W praktyce oznacza to, że po jego odejściu La Brie i reszta, "wydostali się na świeże powietrze". I choć ktoś powie, że przesadzam, to myślę, że najlepszym potwierdzeniem mojej tezy jest to, jak fani świetnie przyjęli "A Dramatic Turn Of Events", "Dream Theater" i "Live At Luna Park", a także fakt, iż choć w pewnym momencie "skruszony" Portnoy chciał do nich wrócić, usłyszał grzeczne, ale stanowcze: "Nie!".