Przewodnik rockowy: Maurice Gibb, "ofiara" Johna Lennona
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Kto wśród choć trochę starszych nastolatków nie zna Bee Gees? Kto nie kojarzy z nimi tanecznych superprzebojów ze "Stayin' Alive", "Night Fever" i "Tragedy" na czele? Odpowiedź brzmi zapewne: - (chyba) nikt!
Ale skoro tak, to można całkiem logicznie zapytać, co sprawia, że zdecydowałem się poopowiadać o tym zespole w ramach rockowego przewodnika? Przecież, jak zresztą już napisałem, sądzę że nie ma (chyba) nikogo, kto nie wie, że w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku był on obwołany trzygłowym (jak to u smoka) Królem Muzyki Disco! A wspomniałem o tych trzech głowach, bowiem owa grupa była zawsze kojarzona z trójką muzyków - z braćmi: Barrym, Maurice'em i Robinem Gibb. Natomiast co do pytania o ewentualną rockowość formacji, to od razu wyjaśnię, a niektórym zapewne tylko przypomnę, że zanim nastał czas "Gorączki sobotniej nocy", Bee Gees miał już za sobą naprawdę wielkie sukcesy. Bo te przyszły po raz pierwszy jeszcze w erze hippisowsko-psychodelicznej, czyli w drugiej połowie szóstej dekady i tym się charakteryzowały, że były zbudowane w oparciu niezwykle piękny oraz bardzo wartościowy repertuar soft rockowy.
Skoro już nastukałem, że Bee Gees byli triem, to można sądzić, że zacznę mniej więcej w ten sposób: Było ich trzech, w każdym z nich jedna krew... Stop! To nie tak! Nie tak, bo naprawdę było ich... aż pięcioro. Czterech chłopców: Barry (urodzony w 1 września 1946 na wyspie Man); Robin (ur. 22 grudnia 1949 także na wyspie Man); Maurice (o 35 minut młodszy bliźniak Robina) i Andy (ur. 5 marca 1958 w Manchesterze) oraz ich siostra - Lesley (ur. 12 stycznia 1945, także wyspa Man). Tu od razu pewne wyjaśnienie. Otóż wspominam o całym rodzeństwie, nie tylko ze zwykłego kronikarskiego obowiązku, lecz dlatego, że zarówno Lesley jak i Andy, w pewnych momentach swojego życia byli bezpośrednio związani z formacją braci. I tak siostra zawsze matkowała młodszemu rodzeństwu (podobno nawet kiedyś uratowała życie Robinowi, gdy ten w czasie zabawy wpadł do rzeki), a w 1969 roku, kiedy Robin na parę miesięcy odszedł z Bee Gees, została jego zastępcą w czasie koncertów.
Natomiast Andy, najpierw odniósł spory sukces jako solista (m.in. jego singel "Shadow Dancing" był w 1978 r. przez siedem tygodni hitem nr 1 na amerykańskiej liście przebojów), a gdy w 1988 wyniszczony nadużywaniem kokainy, jako 30-latek umierał w szpitalu, trzej jego bracia oficjalnie ogłosili, że... został on przyjęty do ich zespołu, co oznaczało, że ten, z tria, na moment zmienił się w kwartet. I jeszcze jedno. To że dzieci państwa Gibbów były tak wyjątkowo uzdolnione muzycznie nie było przypadkiem, bo ich tata - Hugo Gibb był przez pewien czas perkusistą oraz liderem big bandu (Hughie Gibb Orchestra), a mama - Barbara, do urodzenia Lesley piosenkarką. No dobrze, na razie dość rodzinnych dygresji.
Po okresie w którym, wówczas jeszcze tylko sześcioosobowa rodzina państwa Gibbów mieszkała na brytyjskiej wyspie Man, cała familia przeniosła się na kilka lat do rodzinnego miasta Huga - Manchesteru (tu właśnie uzupełnił ją Andy), a potem, to już 1958 r., wyemigrowała do Redcliffe, w Queensland, w Australii. Stało się tak, bo w odróżnieniu od zawsze spokojnego Maurice'a, jego dwaj starsi bracia tak często wchodzili w konflikt z prawem (Barry dostał nawet dwa lata w zawieszeniu, a Robina oskarżano o piromanię), że w końcu nadzorujący ich policjant zasugerował tacie-Gibbowi szybki wyjazd z kraju, gdyż inaczej jego synowie skończą w kryminale.
Pewnego dnia, a było to jeszcze przed podróżą na Antypody, rodzice przekonali się, że ich nastoletni synowie nie tylko nieźle rozrabiają, ale że także mają spory talent muzyczny. Otóż kiedyś, po powrocie do domu usłyszeli z sypialni chłopców, że ci w doskonałej harmonii, śpiewają ówczesny przebój The Mudlarks - "Lollipop". Postanowiono coś z tym zrobić. I tak, ale już po dopłynięciu do Krainy Kangurów powstało trio, które pod różnymi nazwami (Rattlesnakes, Johnny Hayes & the Bluecat) występowało w lokalnych pubach oraz kinach, a także... przed zawodami żużlowymi. I właśnie tam usłyszał ich kiedyś miejscowy promotor - Bill Goode, który z kolei polecił ich prezenterowi miejscowego radia - Billowi Gatesowi. I to właśnie ten ostatni wymyślił dla zespołu kolejną nazwę - Bee Gees (co ciekawe, nie pochodziła ona od słów Brothers Gibb, lecz... od jego własnych inicjałów).
Już w 1960 r. Bee Gees pojawili się w telewizji i zaczęli dość regularnie koncertować oraz pisywać (szczególnie Barry) piosenki dla miejscowych wokalistów. Jeden z nich ułatwił nastolatkom nagranie pierwszych singli, z których "Wine and Women", wydany 1965 r., stał się na tyle dużym przebojem, iż umożliwił im wydanie debiutanckiego longplaya - "Bee Gees Sing and Play 14 Barry Gibb Songs". Trochę później familia Gibbów zdecydowała się na powrót do Anglii. A gdy w styczniu 67 r. wszyscy byli już na oceanie, dowiedzieli się, że ich piosenka "Spicks and Specks" (utwór tytułowy z ich drugiego albumu wydanego w Australii) dotarła do szczytu miejscowej listy bestsellerów.
Bee Gees w "Spicks and Specks":
Ale to jeszcze nic, bo okazało się, że wysłana tuż przed podróżą (przez tatę Gibba) taśma demo, trafiła do jej adresata, a ten z kolei przekazał ją swojemu koledze z branży. Tu wypada zdradzić, że tym pierwszym był... menadżer The Beatles - Brian Epstein, a tym drugim... - inny geniusz show-biznesu - Robert Stigwood. Dzięki takim protektorom natychmiast po powrocie do ojczyzny, Bee Geesi zabrali się do pracy nad swoim pierwszym światowym długograjem. Ten poprzedzony wielką akcją reklamową, oraz wydaniem singla z piękną piosenką pt. "New York Mining Disaster 1941" zyskał natychmiast status wielkiego przeboju. Tu warto wspomnieć, że raz, w promocji singla pomogła (świadomie zresztą podsycana przez Stigwooda) plotka, iż jest to nowa piosenka Beatlesów, a dwa, że Gibbowie na pomysł napisania songu o katastrofie górniczej wpadli, gdy pewnego dnia ugrzęźli w jakiejś windzie.
Zaraz potem trio nagrało własna wersję smutnej ballady "To Love Somebody" Otisa Reddinga i wzięło się za pracę nad swoim pierwszym nie-australijskim longplayem - "Bee Gees 1st", który dostał się do pierwszych dziesiątek list bestsellerów w Wielkiej Brytanii i USA. Potem wszystko działo się jeszcze szybciej. Kolejne, nieopisywalnie urokliwe przeboje (m.in.: "Massachusetts", "World", "And The Sun Will Shine", "Really and Sincerely", "Words", "I've Gotta Get a Message To You" i "I Started a Joke") oraz dwa albumy: "Horizontal" i "Idea". W 1969, rozochocony świetnym przyjęciem swojej muzyki zespół, zabrał się do pracy nad swoim magnum opus, nad wydawnictwem "Odessa". To lekko progresywne, dwukrążkowe dzieło, znów zebrało świetne recenzje i dało kolejny hit - pieśń "First of May".
Zobacz koncertową wersję "First of May" z 1998 roku:
Zaraz potem, mimo tak wielkich sukcesów, niezadowolony z, jak uważał, faworyzowania przez Stigwooda Barry'ego Robin, rozstał się z braćmi, ale mimo dość udanie zaczętej kariery solowej, pod koniec 1970 r. wrócił już na stałe do zespołu. W międzyczasie, czyli gdy go w nim nie było, Barry i Maurice najpierw pod szyldem Bee Gees wydali nie najlepiej przyjęty długograj "Cucumber Castle", a potem zarejestrowali własne płyty solowe (Maurice singla pt. "Railroad").
Po reanimacji tria na rynek trafiły kolejne longplay'e Bee Gees oraz kilka znów świetnych małych płytek (m.in. "Lonely Days", "How Can You Mend a Broken Heart" i "My World"), ale tak naprawdę, z roku na rok popularność spadała, co sprawiło, że bracia Gibb oraz Stigwood zaczęli szukać "czegoś nowego", co znów przykułoby uwagę fanów. Koniec końców, w 1975 za namową Erica Claptona grupa przeniosła się do Miami i tam zaczęła nagrywać piosenki z mocno wyeksponowanym rytmem, co zaowocowało kolejnymi b. dobrymi przebojami: "Jive Talkin'" i "Nights On Broadway". W końcówce tego drugiego, Barry po raz pierwszy użył falsetu, co zrobiło takie wrażenie na współpracownikach, że postanowiono z tego sposobu śpiewania uczynić nową wizytówkę zespołu. Efekt - wszystko to, co wiąże się z taneczną częścią repertuaru zespołu. Ale nią powinien zająć się już jakiś Przewodnik Dyskotekowy, nie ja.
Bee Gees w wersji disco - "Nights On Broadway" na żywo w 1989 roku:
Było ich trzech... Barry, najzdolniejszy, wspaniale komponujący; Robin o przepięknie wibrującym głosie i Maurice, najmniej popularny, ale równie niezbędny jak dwaj pozostali. To on, dzięki temu że umiał grać na basie, gitarze i klawiszach, odpowiadał za aranżacje oraz instrumentacje utworów. Ponieważ, jak wspominają go ci, którzy go dobrze znali, był introwertykiem, to wydawało się, że najmniej przejmował się sprawami kariery i popularnością. Ale to chyba nieprawda, bo za ten swój "spokój" zapłacił uzależnieniem od alkoholu. A ten o mały włos nie zrujnował życia prywatnego i być może przyczynił się do jego przedwczesnej śmierci. Co do pierwszego, to warto wspomnieć, że w latach 1969-73 był mężem bardzo wtedy popularnej szkockiej piosenkarki Lulu, a później, po rozwodzie, ożenił się z Yvonne Spencely z którą miał dwójkę dzieci: syna Adama (urodzonego w 1976 r.) i córkę Samanthę (1980 r.). I właśnie w czasie tego drugiego małżeństwa, tak daleko zabrnął w alkoholizm, że pewnego dnia, tracąc panowanie nad sobą, zaczął grozić żonie i dzieciom pistoletem. Na szczęście nic się nie stało, a gdy się po wytrzeźwieniu dowiedział się co zrobił, poddał się poważnej kuracji odwykowej. Odniósł sukces.
Niestety, czas pokazał, że prawdopodobnie nadużywanie alkoholu na tyle mocno nadszarpnęło jego zdrowie, że dziesięć lat temu, 12 stycznia 2003 r. zmarł, na jak podano "zawał niedokrwienny jelit".
I jeszcze jedno - a propos tytułu tej opowieści, muszę jak typowy łowca sensacji (czym się tak naprawdę brzydzę) wspomnieć, że jak Gibb kiedyś ujawnił, jego alkoholizm zaczął się od momentu, gdy John Lennon postawił mu pierwszego drinka (Jeśli on podał mi cyjanek, to musiałem być pijany cyjankiem, byłem pod tak wielkim wrażeniem tego człowieka!).
Czytaj także: