Przewodnik rockowy. Kate Bush: Boginie czasu liczyć nie muszą
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Już raz, jako Przewodnik rockowy, obiecując zresztą skuteczny powrót do tematu, pisałem o bogini sztuki, jaką jest, i to bez najmniejszych wątpliwości, Kate Bush. A ponieważ akurat we wtorek 30 lipca mija 55 lat (cóż to przy wieczności!) od dnia jej pojawienia się na świecie, to trudno znaleźć lepszą okazję, aby wywiązać się z tej obietnicy.
"Obdarłbym się ze skóry i wskoczył do worka z solą dla pary jej majteczek...", "Przepłynąłbym milion mil, aby przepłukać sobie gardło wodą z jej kąpieli...".
Najpierw wyjaśnienie, że te dwa zdania, od których dziś zacząłem, to nie moje perwersyjne hołdy dla działającej mi na zmysły kobiety, lecz cytaty zaczerpnięte, z tych bardziej cenzuralnych listów, które trafiły do panny Bush, po jej wideoklipowym debiucie. Jak to kiedyś napisałem, jeszcze na potrzeby książek o "Niezapomnianych płytach historii rocka", pojawienie się teledysków do "Wichrowych wzgórz", a potem do "Mężczyzny z dzieckiem w oczach" sprawiło, że... męska połowa populacji nagle znalazła się w stanie erekcji.
Zobacz teledysk "The Man With The Child In His Eyes":
Co dość typowe dla krytyków, zresztą zapewne głównie tych, którzy już "nie mogą", ci postanowili doszperać się jakiegoś negatywnego elementu debiutu Kate Bush. Tyle, że mieli z tym wielki problem, bo był... zbyt doskonały. Piękne piosenki, świetne teksty, doskonały akompaniament, urodziwa i zmysłowa ich twórczyni oraz wykonawczyni, a do tego wszystkiego jeszcze ten jej absolutnie niezwykły głos. Tak więc myśleli, myśleli, myśleli... i wymyślili: Ona wcale tak nie śpiewa, to zapewne jakiś studyjny trick. Jak jest taka dobra - to niech wystąpi na scenie. Przekonamy się wówczas wszyscy, ile jest naprawdę warta. Ależ będzie ubaw...
Są ludzie, i ci zazwyczaj osiągają najwięcej, którzy gdy zauważą, że ktoś rzuca im pod nogi kłody, to mało iż się nie załamują, lecz jeszcze bardziej mobilizują. I taką właśnie osóbką była wtedy Kate Bush. Pomyślała: chcecie mnie sprawdzić? Proszę bardzo, tyle że na moich warunkach!
To się nazywa konsekwencja. Gdy Kate zdecydowała się, że zacznie koncertować, najpierw przez rok planowała, jak to zrobić, a potem przez pół roku przeprowadzała utrzymywane w ścisłej tajemnicy próby. W nich bardzo pomocne były doświadczenia, jakie zdobyła, gdy jeszcze przed debiutem uczęszczała na lekcje do Covent Garden Dance Centre. Tu nauczycielem Kasi był słynny angielski choreograf i mim - Lindsey Kemp. Po latach Kate powiedziała: "Lindsey nauczył mnie, że można wypowiadać się przy pomocy ciała - a kiedy ono jest pobudzone, to także i umysł. Nauczył mnie magii sceny".
Fajnie, tylko jak połączyć taniec i gest, ze śpiewaniem? Wszak trudno ruszać się z gracją, trzymając mikrofon przy ustach. Tu pomógł artystce rozwój techniki i ówczesna nowość - bezprzewodowy mikrofon zakładany na głowę. "Kiedy go używałam, poruszając się po estradzie, miałam wspaniałe poczucie wolności..."
Po dziesiątkach dni wypełnionych kilkunastogodzinnymi próbami, 3 kwietnia 1979 r., Kate dała swój pierwszy koncert. Odbył się w Empire Theatre w Liverpoolu i sprawił, że wszyscy oniemieli. Oniemieli, bo w czasie spektaklu wykonała 17 piosenek, w 17 kostiumach i co najważniejsze... w 17 oddzielnych scenkach będących czymś na kształt miniaturowych spektakli teatralnych. Do tego rewelacyjne oświetlenie i nagłośnienie, absolutnie perfekcyjny akompaniament oraz śpiew. Ten śpiew! Od pierwszej chwili, raz na zawsze ucichły szepty powątpiewania w jej możliwości wokalne. Okazało się, że głos Bush brzmi równie wspaniale jak na płytach. Tego dnia i w czasie ciągnącego się potem przez 6 tygodni tournée, zrodziła się do dziś żywa legenda, Kate Bush - artystki koncertowej.
Tu, a w związku z tym co przed momentem napisałem, należą się pewne wyjaśnienia. Po pierwsze, to że Kate Bush mogła w czasie owych koncertów wykonać aż 17 utworów, było możliwe, bo zanim je zaczęła, wydała swój drugi album - "Lionheart". Krążek był tylko o włos słabszy od "The Kick Inside" i przyniósł kolejne przeboje: "Wow" i "Hammer Horror". Po drugie, co jest chyba ważniejsze, czas pokazał, że okazało się iż owa trasa była pierwszą i zarazem ostatnią w jej karierze! Dlaczego? Powodów było kilka: wysiłek jaki musiała włożyć w jej przygotowanie; ciągła obawa... "że nie będę dość dobra" i wreszcie tragiczny wypadek, który zdarzył się podczas jednej z prób. Otóż szef jej oświetleniowców - Bill Duffield, spadł tak nieszczęśliwie z wysokości kilku metrów, że zginął na miejscu. Trzeba było kilku dni aby ją namówić, żeby nie zrezygnowała.
"Chcę się zmienić. Nie tylko jako osoba, lecz także jako muzyk i myślę, że ten proces się zaczyna..."
Po wydaniu dwóch pięknych, ale dość do siebie podobnych longplayów Kate Bush poczuła, że czas stworzyć coś na większą skalę. Płytę, która odzwierciedli jej rozwój. W praktyce oznaczało to wejście do studia i nagrywanie kolejnego materiału. Tyle, że tym razem nie były to zwykłe piosenki z akompaniamentem w tle, lecz wyrafinowane utwory, w których to, co działo się w ich warstwach instrumentalnych, było równie istotne i wspaniałe jak teksty, melodie i śpiew. Tym samym Kate pokazała światu, że jest artystką o talencie na miarę swego przyjaciela - Petera Gabriela.
Jej wydany 8 września 1980 r. album, otrzymał intrygujący tytuł "Never For Ever" / "Nic nie jest wieczne" ("Chciałam nim oddać przemijalność wszystkiego - nas samych i tego w czym jesteśmy"), i piękną okładkę jej pomysłu. A co najistoteczniejsze, przyniósł dosłownie same arcydzieła i do tego jeszcze trzy prawdziwie wielkie hity: "Breathing", "Babooshka" i "Army Dreamers".
Z perspektywy lat, wydawać by się mogło, że już wtedy, a więc w wieku 21-22 lat Kate Bush osiągnęła dosłownie wszystko o czym może marzyć młoda artystka. Światową sławę, prawdziwe uznanie i spore pieniądze. A to, jak uczą życiorysy innych gwiazd, bywa często bardzo niebezpieczne. Tyle tylko, że w wypadku Kate Bush, użycie określenia "młoda artystka", jest tylko po części prawdziwe, bowiem powinno się do niego jeszcze dodać przymiotnik "dojrzała".
Czym się to przejawiło? Ano tym, że Kate zamiast, jak większość gwiazdek w jej wieku, ruszyć na podbój świata (zarówno w dosłownym jak i bardziej poetyckim sensie) zaszyła się w domu, gdzie kazała sobie zbudować profesjonalne studio, a zaraz potem, zaczęła tworzyć muzykę na swój kolejny długograj. A ponieważ pracowała u siebie i za swoje, to nie musiała się ani spieszyć ani oglądać na "dobre rady". Efekt: w 1982 r. do sklepów trafił jej najambitniejszy i najtrudniejszy longplay - "The Dreaming".
"Z pocałunkiem daję ci klucz". To przesiąknięte miłością zdanie znalazło się na pięknej okładce "The Dreaming". I co ciekawe, owa okładka była kluczem do jego zrozumienia, bo gdy jej się uważnie przyjrzało, można było wypatrzyć, że w delikatnie rozsuniętych, a gotowych do pocałunku ustach Kate, tkwił złoty kluczyk. Ale, wcale nie chodziło o dosłowne zilustrowanie owych słów, lecz o nawiązanie do jednej z piosenek na płycie. Dokładnie o utwór "Houdini". W czym rzecz? Otóż jeden z najsłynniejszych iluzjonistów wszech czasów zasłynął tym, że potrafił się wydostać z nawet najwymyślniejszych pułapek. Jak to robił? Otóż jego żona a jednocześnie asystentka, w kulminacyjnym momencie całowała go namiętnie i tym sposobem przekazywała mu klucz do wolności (np. do kłódki, która spinała owinięty wokół niego łańcuch). I jeszcze jedno, ten pocałunek był też symbolem absolutnego zaufania, bo co by się stało gdyby nie nastąpił...?
"The Dreaming" był krążkiem pełnym rytmicznych pułapek, aranżacyjnych zawirowań i totalnych odlotów wokalnych. Dał perły na miarę nieśmiertelności "All The Love", "Suspended In Gaffa", "Night Of The Swallow" i singlowe, wcale nie mniej warte: "The Dreaming" oraz "Sat In Your Lap".
Tak niestety bywa, że jeśli artysta nieopatrznie przekroczy niewidzialną granicę między tym, co sam uważa za swoje szczytowe osiągnięcie, a tym co doceniają "masy", to może się zdarzyć, że zacznie tracić to ostatnie. I wówczas musi sobie odpowiedzieć - co dalej? Iść w kierunku, który obrał, czy uwzględniając potrzeby konsumentów, wrócić do tego co tak bardzo im się podobało. A dlaczego o tym napisałem? Bo po wyrafinowanym "The Dreaming", Kate Bush stanęła przed takim właśnie wyborem. Dumała, dumała i wydumała - nagram coś co, będzie jednocześnie dla mnie (i tych którzy pokochali moje poszukiwania), a jednocześnie dla tych wolących utwory bardziej komunikatywne. Tyle tylko, że łatwo wpaść na pomysł takiego kompromisu, natomiast bardzo trudno go osiągnąć w praktyce. Jej to się jednak udało!
Jak się okazało, 16 września 1985 r. Kate Bush rzuciła światu swoje najsłynniejsze dzieło, album "Hounds Of Love". Już sama lista tytułów wiele wyjaśniała. Otóż na jej stronie pierwszej znalazło się pięć pojedynczych utworów: "Running Up That Hill (A Deal with God)", "Hounds of Love", "The Big Sky", "Mother Stands for Comfort" i "Cloudbusting", natomiast na drugiej pomieściła prawie 25-minutową (!) suitę "The Ninth Wave". Jak łatwo się domyśleć, pojedyncze pieśni były bardziej przystępne, i dzięki swojej zwartości nadawały się do lansowania, czyli były bazą tematów na single. Tym sposobem mega-przebojami stały się zarówno "Running Up That Hill..." jak i "Cloudbusting", natomiast suita, ukontentowała wszystkich zachłannych na to, co było całkiem bezkompromisowe i dające do myślenia...
Kate: "Opowiadam o kimś, kto wypadł ze statku i przebywa sam w wodzie przez całą noc. Jest to opowieść o ponownym spojrzeniu i ocenie życia z punktu, w którym się jeszcze nigdy nie było. To opowieść o przebudzeniu i ponownych narodzinach - o przejściu przez "coś" i ponownym wyłonieniu się po drugiej stronie jako zupełnie inna osoba".
Po ogromnym sukcesie "Hounds Of Love" Kate Bush, jak bohater "The Ninth Wave", nie tylko znalazła się w innej rzeczywistości, ale poczuła, że po trosze jest już kimś innym. Ale o tym (jak łatwo się domyśleć) przy następnej okazji.