Przewodnik rockowy. Kate Bush: "Narodziny supernowej"

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

17 lutego minie 35 lat od wydania płytowego debiutu Kate Bush - "The Kick Inside".

Kate Bush tuż przed wydaniem swojego debiutu - fot. Evening Standard/Hulton Archive
Kate Bush tuż przed wydaniem swojego debiutu - fot. Evening Standard/Hulton ArchiveGetty Images/Flash Press Media

Skoro Janis Joplin, Joan Baez, Siouxsie Sioux, Annie Lennox, Lisa Gerrard, Sinead O'Connor, Enya, Suzanne Vega, Alanis Morissette, Tori Amos, Kate Melua i inne kobiety są gwiazdami szeroko pojmowanego rocka, to jak określić Kate Bush?

Ponieważ nie jestem astronomem i nie znam fachowej terminologii, to na mój chłopski rozum, aby oddać dysproporcje pomiędzy wielkością jej talentu oraz spuścizny, a tym, czym dysponowały czy dysponują i co zrobiły lub robią jej koleżanki (pisanie o nich, że są jej konkurentkami wydaje mi się nadużyciem), trzeba użyć słowa tak potężnie brzmiącego jak supernowa. Bo choć 17 lutego mija równo 35 (!) lat od jej długogrającego debiutu, to blask bijący od owego wydarzenia jest dostrzegalny do dziś.

Skoro mogę - a nie sądzę, żeby udało mi się to teraz zrobić lepiej - to chwilami skorzystam (sporo dodając) z tego, co już kiedyś napisałem o Kate Bush na potrzeby mojej książkowej trylogii "Niezapomniane Płyty Historii Rocka".

Małe, rozrzucone wśród łąk i niewielkich lasków miasteczka. W nich bajkowo piękne, stylowe domki w ślicznych ogródkach. I trawniki. Nieskazitelnie równe zielone dywany.

W takiej sielankowej okolicy, w rodzinnej farmie w East Wickham, po swoim urodzeniu (a stało się to 30 lipca 1958 r., w Bexleyheath, w południowo-wschodnim Londynie), zamieszkała maleńka Kate Bush. Dobrze jej było. Tata, Anglik - Robert Bush, jako lekarz-chirurg nieźle zarabiał, a do tego miał czas dla rodziny i na swoje hobby. Na muzykę. W wolnych chwilach grywał na fortepianie i coś sobie komponował. Mama, z pochodzenia Irlandka - Hannah Daly, była tancerka w zespole, który specjalizował w irlandzkich tańcach ludowych, zajmowała się domem i dzieciakami. Dzieciakami? A tak, bo Kate była jej trzecią pociechą. Przed nią na świecie pojawiło się jej dwóch braci - John (za parę lat ceniony fotograf i poeta) oraz Paddy (w przyszłości muzyk i producent muzyczny). To oni mieli na nią tak wielki wpływ, że po trosze dzięki nim stała się artystką. Ale to stało się trochę później.

Na razie w czasie zabaw biegała za nimi po okolicy. Przeważnie była piękną dziewicą porwaną przez piratów lub Indian. Ktoś ciągle wybawiał ją z tarapatów. Raz trzeba było odwiązywać ją od pala męczarni, raz wyprowadzać z nieprzebytej dżungli...

Wieczorami, uratowana przez braci, przy kominku słuchała jak tato śpiewał i grał. Natomiast braciszkowie uczyli ją tego, co ich pochłaniało. John przez pewien czas uprawiał karate w Goldsmiths College, co oznaczał, że zabierał ze sobą smarkulę na treningi. Ta nie tylko się przyglądała, ale też "ćwiczyła". Natomiast kochający muzykę Paddy, w stodole za domem uczył ją grać na organach i skrzypcach.

Pewnego dnia dziewczę odkryło, że nie tylko umie już brzdąkać na fortepianie (machając przy tym w powietrzu nogami) ale także układać wydobywane dźwięki w większe całości. Jakby tego było mało, nuciła sobie przy tym jakieś własne tekściki. Acha - i jeszcze jedno, szokowała też swoim głosikiem, gdyż śpiewała bardzo, bardzo "cienko", zupełnie jak chłopiec tuż przed mutacją.

Pewnego dnia poszła do szkoły. Najpierw do prowadzonej przez zakonnice St Joseph's Convent Grammar School, a potem do (też dziewczyńskiej) przy Woolwich Road w Abbey Wood. Jak sama wspominała, było fajnie. Siostry bowiem nie tylko ją uczyły, ale także dbały o artystyczne uzdolnienia uczennicy. Często występowała na różnych szkolnych imprezach.

Mijały lata. Stała się piękną nastolatką. Zaczęła w pełni świadomie pisywać piosenki. Dziwne, podejrzanie dojrzałe małe dziełka. Zdająca sobie sprawę z talentu Kasi, rodzina przygotowała taśmę demo, na której zarejestrowano ponad 50 (!) jej kompozycji. Jak czas pokazał, na szczęście, początkowo nikt się nimi nie zainteresował. Wtedy Paddy poprosił przyjaciela - Ricky Hoppera, o przedstawienie rzeczonych nagrań koledze tego ostatniego, niejakiemu Davidowi Gilmourowi.

Gdy ów Gilmour (podobno dość znany muzyk jakiegoś zespołu) najpierw usłyszał, a potem zobaczył "to cudo", tak się nim zachwycił, że najpierw sfinansował profesjonalne nagranie w Air Studios w Londynie trzech piosenek (pod producenckim uchem Andrew Powella powstały wtedy wydane później na jej pierwszym longplayu - stworzone gdy miała zaledwie 13 lat (!) "The Man With The Child In His Eyes" i "The Saxophone Song"), a potem polecił je swoim szefom w EMI.

Zobacz teledysk "The Man With The Child In His Eyes":

W efekcie dyrektor koncernu Bob Mercer od razu zaproponował 17-letniej wtedy Kate Bush kontrakt. Dziwny kontrakt. Dziwny, bo polegał na tym, że dziewczyna przez kolejne dwa lata miała dostawać stałą pensyjkę, za... nie nagrywanie czegokolwiek dla jakiejkolwiek konkurencyjnej firmy.

Tym sposobem przez następne miesiące dorastająca panna pisywała piosenki (ponoć stworzyła ich ponad 200), niektóre z nich rejestrowała, czasem występowała na małych imprezach i uczyła się. Tyle tylko, że już nie w zwykłej szkole, ale na specjalnych kursach tańca i sztuki scenicznej u znakomitego choreografa, wcześniej nauczyciela Davida Bowie - Lindsaya Kempa, a także u innego słynnego mima - Adama Dariusa.

Rozłożona w czasie (głównie w wakacje 1977 r.) dalsza praca w AIR Studio odbywała się z towarzyszeniem Davida Gilmoura, Paddy'ego Busha i znakomitych instrumentalistów z kręgu Alana Parsonsa, a za jej brzmienie odpowiedzialny był już wspomniany Andrew Powell. Całość, której Kate Bush nadała tytuł "The Kick Inside", została wydana jak już wspomniałem 17 lutego 1978 i od razu wzbudziła wielką sensację.

A stało się to "od razu", bo już miesiąc "z hakiem" wcześniej, dokładnie 6 stycznia, EMI wypuściła na rynek debiutanckiego singla dziewiętnastolatki z piosenką "Wuthering Heights", a także pokazała w telewizji specjalnie do niego nakręcony teledysk (był też alternatywny, który miał promować krążek w USA). Te właśnie wydarzenia sprawiły, że o autorce "Wichrowych wzgórz" mówiło się i pisało bardzo wiele jeszcze zanim "The Kick Inside" trafiło do sklepów.

Gdy świat usłyszał zainspirowane słynną powieścią Emily Bronte "Wichrowe Wzgórza" (tak naprawdę asumpt do stworzenia tego utworu dała Kate Bush filmowa wersja książki), najpierw na moment zaniemówił i zanieśpiewał, to konkurentki, a potem oszalał. Oszalał, bo czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Piękny, wyrafinowany, a przy tym niezwykle przejrzysty utwór, pełen progresywnego akompaniamentu i szokującego, wręcz nierealnego śpiewu. Kotka na blaszanym dachu... pisali krytycy.

A kiedy prawie jednocześnie na ekranach odbiorników TV pojawił się wideoklip, wszyscy zobaczyli jak wygląda i jak się rusza właścicielka tego głosu. Większość czyichś dziewczyn, narzeczonych i żon od razu znienawidziło tę przesiąkniętą erotyzmem małolatę. Ale tylko na chwilę, bo okazało się, że jej naturalność i talent są potężniejsze od irracjonalnej zazdrości. Dlatego potem one też ją pokochały, może nawet mocniej niż mężczyźni, bo na nie działała jedynie jej sztuka, a na nich, odbierający im rozsądek i osłabiający słuch niesamowity seksapil Kate.

I jeszcze "drobiazg". Krążek z "Wuthering Heights" już w lutym wszedł na listę przebojów, a 11 marca zaczął miesięczne na niej królowanie. Tym samym stał się pierwszym historii brytyjskim singlem (!), który dotarł na sam szczyt zestawienia, a który zawierał autorskie wykonanie piosenek napisanych przez kobietę.

Wszyscy oczarowani, zafrapowani i podnieceni czekali na więcej. Stąd, gdy wreszcie więcej, to jest 13-utworowy album, trafił do sklepów, zawrzało. Oto bowiem okazało się, że Kate Bush to nie jeszcze jedna (z tak przecież licznych) gwiazdek jednego hitu, lecz talent jakiego jeszcze nie było. Zrodziła się totalna supergwiazda. Kompozytorka, poetka, wokalistka, instrumentalistka, tancerka, projektantka okładek, przedmiot pożądania.

"The Kick Inside" to płyta, którą słuchać trzeba w całości i z zamkniętymi lub ewentualnie tylko zmrużonymi oczami, bo dopiero wtedy, niczym nie rozpraszani możemy wchłaniać ją jak absolutnie niezwykły spektakl teatralno-muzyczny (co zresztą rewelacyjnie, w niedalekiej przyszłości, potwierdziły jej koncerty). A jest on na tyle długi, by sprawić, że czas przestaje się liczyć, a tytuły zlewają się w jedność. Dlatego, nawet ich nie wymieniam, bo o każdym musiałbym gawędzić na przestrzeni wielu, wielu wersów.

Potem... Oj będzie potem, tyle tylko, że dopiero w okolicach 30 lipca, bowiem wtedy, jako Przewodnik rockowy, wrócę raz jeszcze do jej biografii.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas