Polacy nie czują gospel. A szkoda!
Marcin Czarnobilski
Beyoncé czy Whitney Houston swoją karierę zaczynały od śpiewania w kościelnych chórach gospel. Ta muzyka wymaga potężnego głosu i iskry bożej. One się z tym urodziły. Współcześnie znane są głównie z popowych przebojów, ale to właśnie gatunek wywodzący się z amerykańskich kościołów był dla nich największą inspiracją w dalszej karierze. Jak gospel śpiewa się dziś?
Whitney Houston kończy śpiewać jeden ze swoich hitów na koncercie podczas europejskiego tournée. Zapada cisza. W tle stopniowo rozbrzmiewają szybkie takty perkusji. Houston zaczyna tańczyć, dynamicznie przebierając nogami i podskakując, a przy tym krzycząc: "He's all right"! Pewnie wiele osób z publiczności zastanawia się, kogo ma na myśli? Kto jest w porządku? Dopiero po kilku minutach słyszymy "Thank you Jesus"! To tzw. shout music. Najbardziej żywiołowa i mistyczna forma gatunku gospel, gdy spontanicznie wykrzykuje się różne słowa, jednocześnie bardzo szybko tańcząc przy dźwiękach perkusji, gitary i organów.
Wokalistka wszech czasów
Tak właśnie modliła się Houston podczas niedzielnych nabożeństw w amerykańskim kościele. Wykorzystywała każdą okazję, żeby dać wyraz swoim muzycznym korzeniom, kiedy jako młoda dziewczyna śpiewała w chórze gospel. Dokładnie tak samo jak jej matka chrzestna Aretha Franklin, która do dzisiaj w trakcie każdego ze swoich występów serwuje kilkuminutową dawkę "muzyki duszy", nawet jeżeli pojawia się na scenie Rockandrollowego Salonu Sław - niewiele mającego wspólnego z kościelnymi klimatami.
Okrzyknięta przez prestiżowy magazyn "Rolling Stone" wokalistką wszech czasów Aretha Franklin to niekwestionowane muzyczne guru dla wielu gwiazd pop. Udowadnia, że nie ma takiego gatunku, którego nie da się ze sobą połączyć, a sacrum można zestawiać z profanum. Nawet Madonna, której styl przecież zdecydowanie odbiega od gospel, swój wielki przebój "Like a Prayer" wykonuje zazwyczaj wraz z kilkudziesięcioosobowym profesjonalnym chórem gospel.
Nietypową scenę możemy oglądać w finale jednego ze słynnych cyklów koncertów "Divas Live", kiedy to na estradę wychodzą m.in. Mariah Cery, Shania Twain i Celine Dion, a stojąca pośrodku nich Aretha Franklin woła: "Zabieram was do kościoła"! Po chwili wszystkie gwiazdy zaczynają tańczyć i wykrzykiwać: "I love the man"! Tutaj nikt nie ma wątpliwości, o jakiego "faceta" chodzi.
Bohater "Must Be The Music"
"Gospel to taki rodzaj muzyki, która poprzez teksty piosenek angażuje umysł, poprzez śpiew i taniec - ciało, ale i serce oraz emocje. No i duszę" - tłumaczy Brian Fentress, amerykański muzyk mieszkający w Poznaniu, który przyjechał do Polski, by spełnić swoje marzenie o stworzeniu własnego chóru gospel. Jego zespół reGeneration znalazł się w półfinale programu "Must Be The Music".
Z ust jury oceniających występ padały słowa: "Śpiewaliście o niebiosach, a ogień był piekielny. To najlepszy chór, jaki mieliśmy dotychczas we wszystkich edycjach". Zapewne w USA byłoby im trudnej się przebić, bo tam takich chórów jest na pęczki. Choćby Harlem Gospel Choir, który co roku występuje w Polsce. Podczas swojej trasy koncertowej po Europie zespół trochę modyfikuje swój repertuar. Poza tradycyjnymi utworami gospel, które znane są przede wszystkim za oceanem, chór śpiewa również dobrze znane europejczykom przeboje Whitney Houston czy Michaela Jacksona w aranżacji gospelowej.
Chyba jedyną znaną większości Polakom piosenką gospel jest "Oh Happy Day" kojarzoną głównie z filmu "Zakonnica w przebraniu". Wspomniany już Brian Fentress przyznał mi się, że ma już dość wykonywania jej na swoich koncertach. Chciałby, żeby polska publiczność usłyszała coś nowego. "To tak jakby jedynym świątecznym przebojem był 'Last Christmas'" - żartuje Brian.
Tymczasem gospel wciąż się zmienia. Eksperymentuje się, wplatając rozmaite gatunki muzyczne - pop, r&b czy soul. Jednak niezmienne pozostaje to, co go najbardziej wyróżnia - głębokie, duchowe znaczenie, które nadaje się śpiewaniu i tańczeniu. Ale nie wystarczy śpiewać o Bogu, trzeba to robić tak, by zarazić emocjami słuchaczy, którym nogi same zaczynają rwać się do tańca.
Nie bez znaczenia są też współczesne trendy. Początkowo dziwiłem się, gdy Brian Fentress nie zgodził się na występ chóru w długich tradycyjnych sutannach, jakie znamy z filmu "Zakonnica w przebraniu" czy "Żona pastora" z Whitney Houston w roli głównej. Chciałem zobaczyć na własne oczy taki koncert, jaki tkwi w moich wyobrażeniach z amerykańskiego kina. Ale Brian twierdzi, że te czasy już minęły. Zmieniła się muzyka grana przez stacje radiowe, więc gospel też musi ewoluować. Słuchając współczesnych jego wykonań, tylko to, o czym się śpiewa, pozwala odróżnić ten gatunek muzyczny od innych. Gospelowe elementy słychać w wielu amerykańskich przebojach, granych często przez polskie stacje radiowe jak np. "Walking in Memphis" Cher.
Zobacz ReGeneration w "Must Be The Music":
Polskie realia
Czy łatwo jest dotrzeć z taką muzyką do Polaków, którym religijność kojarzy się głównie ze skupieniem i powagą, gdzie w kościele nie ma miejsca na żywiołowy śpiew i taniec? I tutaj Brian Fentress stawia zdumiewającą tezę. Twierdzi on, że nam szczególnie jest blisko do gospel ze względu na doświadczenia z okresu komunizmu, wojny - okresów opresji, ale i wielowiekowej religijności. A muzyka ta narodziła się właśnie z opresji, w okresie amerykańskiego niewolnictwa, była ucieczką od ciężkich chwil.
"Polacy śpiewają gospel w wyjątkowy sposób, którego nigdy nie słyszałem w jakiejkolwiek innej kulturze, nikt nie wykonuje gospel tak prawdziwie" - mówi Fentress. Fakt, gdy ogląda się show jego zespołu reGeneration, nie ma wątpliwości, że Brian zaszczepił w nich ducha amerykańskiego gospel. Jednak porównując ich wyczyny z nieudolnymi próbami śpiewania gospel przez przykościelne polskie chóry, nietrudno dostrzec kolosalną przepaść co do formy wykonywania tej muzyki.
Polacy muszą się jeszcze oswoić z tak żywiołową formą wyrazu swojej religijności. Gdy byłem ostatnio na koncercie światowej sławy Harlem Gospel Choir, który odbył się w Sali Kongresowej w Warszawie, pojąłem, jak daleko nam do przeżywania prawdziwego gospel. Większość osób przyszło ubranych jak do filharmonii, więc nawet gdyby chcieli się trochę poruszać przy tanecznych rytmach, to sztywne stroje by im to skutecznie utrudniły. Wokaliści nowojorskiego chóru robili, co w ich mocy, żeby namówić publiczność przynajmniej do klaskania. Bezskutecznie. Smutne. Bo podobno staramy się przełamać wizerunek ponurego Polaka.
Marcin Czarnobilski, RMF Maxxx