"Odrodzenie" Edyty Bartosiewicz

Miałem pewne obawy przed niedzielnym (14 października) koncertem Edyty Bartosiewicz w Krakowie, bo jej ostatnie występy powodowały, delikatnie rzecz ujmując, zadumę nad formą wokalistki. Obawy się nieco potwierdziły, ale...

Edyta Bartosiewicz w Krakowie - fot. Damian Klamka
Edyta Bartosiewicz w Krakowie - fot. Damian KlamkaEast News

No właśnie - ale. Edyta Bartosiewicz wielką wokalistką jest i basta. Albo się ją kocha, albo... nie. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że poza Kaśką Nosowską polska scena muzyczna od początku lat 90. nie wyprodukowała niczego, co choćby stało obok tych dwóch pań. I nie przemawia za mną sentyment do lat młodości, tylko chłodny osąd rzeczywistości. I kompozycje, i teksty, i charakterystycznie zachrypnięty głos - każdy artysta chciałby to mieć w swoim repertuarze. Ona to ma.

Na początku - to jest absolutny skandal, żeby sprzedawać bilety (a najtańsze kosztowały 120 zł!) ludziom na miejsca, skąd widać tylko mikrofon i kotary. Gdybym chciał zobaczyć kotary, to poszedłbym na zwiedzanie teatru - wyszłoby taniej. Całe szczęście, uratowały mnie schody, dzięki którym miałem do sceny jakieś 5 metrów. Przekrój publiczności ogromny - od piętnastoletnich panienek, po nobliwe madonny.

Mniej więcej kwadrans po hipotetycznej porze rozpoczęcia koncertu w krakowskiej Auditorium Maximum pogasły wszystkie światła. W świetle latarek technicznych poczęli wychodzić muzycy. Szybkie zainstalowanie się na scenie, no i zabrzmiały pierwsze dźwięki. Konia z rzędem temu, kto by rozpoznał "Szał" - w kompletnie nowej wersji, ze wschodnimi akcentami, z mocną i niewiele przypominająca oryginał perkusją. I pojawiła się ona, a nie byłbym facetem, gdybym nie wspomniał, że Edyta wygląda świetnie.

Bartosiewicz przyznała, że każdy z jej trzech koncertów (za nami Wrocław, 28 listopada będzie jeszcze Poznań) jest zupełnie inny. Coś dodaje, coś usuwa, coś zmienia w aranżacji. Wokalnie słychać było, że potrzebuje jeszcze czasu - tak w okolicach połowy koncertu głos nieco osłabł. Pomijała frazy, czasem nie trafiała w dźwięki, ale to jest koncert - wszystko się może zdarzyć. W tempie ekspresowym zmieniała gitary: z akustyka na klasycznego gibsona i z powrotem. To, co mogło zauroczyć, to jej szczerość. Do każdego kawałka odnosiła się osobiście. Nie ukrywała, że to był dla niej ciężki czas, a publiczności nie trzeba było tego tłumaczyć. Z nowych rzeczy pojawiły się "Madame Bijou", "Upaść aby wstać" i "Renovatio" - utwór, któremu poświęciła chyba najwięcej uwagi w zapowiedziach. "Renovatio" to odrodzenie, więc ruszcie swoimi makówkami i doróbcie sobie do tego ideologię. Sami.

Wychodząc po prawie zakończonym koncercie powiedziała, że za chwilę znów się spotkamy i nie było w tym żadnego krygowania się. Po prostu taki zwyczaj przed bisami. "Ostatni" poszedł na - nomen omen - pierwszy ogień, drugi bis to "Skłamałam" i na sam koniec - po raz drugi tego wieczoru - "Szał". Oddzielne słowa uznania należą się zespołowi, w tym fenomenalnemu - rockowo-ostremu i klimatycznemu zarazem Maćkowi Gładyszowi (gitara).

Szczerze? Nie chce mi się myśleć nad tym, czy nowa płyta wyjdzie, a jeśli wyjdzie to kiedy. A jeśli już wyjdzie, to czy Edyta utrzyma poziom z poprzednich produkcji. Zbyt dużo tu spekulacji, dywagacji i niedopowiedzeń. Wiem jedno - Edyta, trzymam za ciebie kciuki. Najmocniej jak potrafię.

Bartek Girguś, Kraków

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas