Jak smakuje Lana del Rey
Krótko, bo niecałe półtorej godziny, śpiewała na warszawskim Torwarze amerykańska wokalistka Lana del Rey. Ale cóż to był za koncert!
Dotarcie na koncert Lany del Rey wymagało przedarcia się przez tłum świętujących kibiców Legii Warszawa (szczególnie jeśli obrało się trasę ulicą Piękną), co mogło być odrobinę stresujące dla przybysza z Krakowa.
Zabawnie to zresztą kontrastowało: śpiewający legioniści i nieco przestraszeni sympatycy Lany; dla nieznających topografii Warszawy: stadion Legii z Torwarem bezpośrednio sąsiaduje.
Kibice Legii mieli wielokrotną przewagę liczebną, w hali Torwaru mieści się bowiem niecałe 5 tysięcy osób. My, widzowie koncertu, mieliśmy natomiast przewagę taką, że zobaczyliśmy koncert absolutnie nieprzeciętny.
Zanim jednak objawiła się Lana ze swoimi piosenkami, scenę, a właściwie jej skrawek, zagospodarował Dawid Podsiadło. W ciągu pół godziny ubrany w biały garnitur zwycięzca "X Factora" zdążył zaśpiewać ledwie kilka kompozycji. Ale nie mam wątpliwości, że Dawid śmiało może ruszać w trasę z materiałem z płyty "Comfort And Happiness". Tym bardziej że towarzyszącym mu muzykom granie tych utworów na żywo sprawiało wielką frajdę, co było widać od samego początku. Jedynie konferansjerka Dawida wydawała mi się nieco sztuczna, ale może to dlatego że zawsze alergicznie reaguję na wszystkie "jak się bawicie?".
Gdy "godzina zero" była już naprawdę blisko, w dół poleciała płachta zakrywająca przygotowaną przez ekipę Lany scenografię. Piękna rzecz, jakby spod ręki Tima Burtona. Trochę horroru (przyciemnione światła, poszarpane draperie, świeczniki, migoczący bladym światłem żyrandol) i trochę Kalifornii (palmy!). Udało się więc wymyślić coś pomiędzy bombastycznym show z pirotechniką, podestami i wysięgnikami a całkowitym brakiem scenografii.
Pierwsze słowa Lany del Rey w Warszawie? "My pussy tastes like Pepsi Cola". Z uwagi na dobro najmłodszych czytelników nie będę tłumaczył tej gastronomiczno-erotycznej frazy. To oczywiście słowa piosenki "Cola", od której wokalistka zaczęła swój polski występ.
Tylko Lana del Rey potrafi zaśpiewać "My pussy tastes like Pepsi Cola" tak, by brzmiało to jak poezja. Robi to na tyle sugestywnie, że w koncertowym amoku faktycznie można nabrać podejrzenia, iż panna del Rey rzeczywiście smakuje jak cola. Tam.
Jeśli już przy mocnych frazach jesteśmy, to zmieniła Lana słowa przeboju "Born To Die". Zamiast "Let me kiss you hard in the pouring rain" usłyszeliśmy, że Lana woli się w deszczowej aurze po prostu "pieprzyć", i to "mocno" ("Let me fuck you hard in the pouring rain").
Zagalopuje się ten, kto oceni, że jakieś skandalizujące historie działy się w niedzielny wieczór na Torwarze, nic z tych rzeczy. Żadna z niej skandalistka. Natomiast zamiana "całowania" na "pieprzenie się" bardzo trafnie, idealnie wręcz obrazuje, czym było spotkanie z Laną na żywo w stosunku do spotkania z Laną na albumie. Otóż związek Amerykanki z polskimi fanami został w niedzielę skonsumowany, i to mocno.
Już po pierwszej piosence del Rey zeszła do publiczności, ale inaczej niż schodzą do publiczności inne popowe gwiazdy. Lana, ku uciesze pierwszych rzędów, postanowiła poznać swoich fanów dużo bardziej... intensywnie. Całymi minutami rozmawiała z nimi, przytulała się, całowała, robiła sobie zdjęcia, często w trakcie wykonywania utworu.
Ponieważ fani sprezentowali Lanie m.in. wianki z kwiatów, ta pozbierała ich tyle, ile zdołała złapać, i zakładała je sobie po kolei na głowę.
W wiankach i wiosennej sukience wchodziła w rolę tej rozmarzonej, nostalgicznej dziewczyny, która tęskni za "wolnością drogi" i dawnymi czasami, która robi smutne miny i zamaszystym gestem odgarnia włosy. Jest to rola, w którą Lana wchodzi od początku swojej scenicznej kariery, i odgrywa ją bezbłędnie. Ponieważ jednak na Torwarze co chwilę fruwały w kierunku Amerykanki różne prezenty, nie mówiąc już o rozlegających się piskach i owacjach, Lana pozwalała sobie na porzucenie konwencji, żywsze gesty i szeroki uśmiech. Tym bardziej, że pół koncertu spędziła pod sceną, z ludźmi.
Należy zaznaczyć (choć niekoniecznie na czerwono), że Lana del Rey nie dysponuje tą perfekcją, którą popisywała się u nas ostatnio Beyonce, nie rzuca na kolana samym śpiewem, co więcej - niepotrzebnie, z uporem maniaka szturmuje wysokie rejestry, zupełnie jakby chciała zostać popową wersją Marii Callas. A tymczasem najpiękniej, najgłębiej brzmi w niskich tonach.
Mimo tej wokalnej niedoskonałości Amerykanka ma w sobie coś wybitnie magnetycznego, tę melancholijną charyzmę, dzięki której trudno odwrócić od niej wzrok, trudno się w niej nie zasłuchać. Gdy odtworzony został manifest otwierający i zamykający teledysk "Ride", publiczność spijała każde słowo, choć jestem pewien, że gdyby przyjrzeć się temu na chłodno, w wersji spisanej, nie wyszłaby z tego genialna literatura. Ale tak to właśnie z Laną jest, że słowa wulgarne, banalne, zwykłe, naiwne zamienia w piękne kwiaty, podnosi ich rangę, pokazuje z innej strony. To niezwykła umiejętność.
Michał Michalak, Warszawa