Reklama

Błagam, posłuchaj mojej płyty

Gwiazdy muzycznego show-biznesu tracą grunt pod nogami. Najpierw przyszło im pogodzić się z faktem, że już nie wzbogacą się na sprzedaży płyt. Ale to był dopiero początek złych wiadomości. Teraz przyszła pora na desperacką walkę o to, by ktokolwiek chciał ich w ogóle posłuchać. Immunitetem nie jest nawet status gigantów rocka.

O tym, że radykalnie spada sprzedaż płyt, wiemy już od dłuższego czasu. Najnowsze doniesienia nie są optymistyczne, delikatnie rzecz ujmując. Od początku 2014 roku rozeszło się w USA, na najlepiej monitorowanym rynku, 180 mln albumów muzycznych. To aż o 30 mln mniej niż w tym samym okresie 2013 roku. I końca tych spadków nie widać - nie tylko w USA, ale na całym świecie. Choć bardzo na to liczono, trendu nie zrekompensowała sprzedaż albumów w postaci cyfrowej, poprzez takie sklepy, jak iTunes czy Muzodajnia.

Dowód

Skalę zjawiska najlepiej zaobserwować na przykładzie wybranych artystów z samego szczytu.

Reklama

W 1999 roku Britney Spears wydała debiutancki album "...Baby One More Time", który rozszedł się w 30 mln egzemplarzy na całym świecie. W 2013 roku Brit opublikowała płytę "Britney Jean", która znalazła mniej niż pół miliona nabywców. To ponad 60-krotny spadek sprzedaży.

W 2002 roku Norah Jones wydała płytę "Come Away With Me", która zanotowała sprzedaż na poziomie 25 mln egzemplarzy. 10 lat później Norah sprzedała raptem milion kopii wydawnictwa "Little Broken Hearts".

Kogo tam jeszcze mamy? O, Eminem! Longplay "The Marshall Mathers LP" z 2000 roku rozszedł się w 21 mln egzemplarzy. Wydana w 2013 roku kontynuacja "The Marshall Mathers LP2" zanotowała znakomity wynik ponad 4 mln sprzedanych kopii. Wspaniale, ale to wciąż spadek o 17 mln na albumie.

Nie myślcie, że dobieramy przykłady tendencyjnie. Weźcie dowolną gwiazdę obecną na rynku dłużej niż dekadę i przeprowadźcie analogiczny dowód.

Albumy "za free"

"Kiedy muzyka będzie za darmo?" - pytaliśmy w naszym temacie specjalnym z 2010 roku. Dziś już znamy odpowiedź na to pytanie. Muzyka JEST za darmo. Legalnie.

Serwisy streamingowe takie jak Spotify oferują "wszystkie albumy świata" (z wyjątkiem albumów tych nielicznych artystów, którzy obrazili się na rzeczywistość). Klik, klik i słuchamy Pink Floyd. Klik, klik i słuchamy Rihanny.

O popularności YouTube aż głupio w 2014 roku pisać, ale z perspektywy powszechnego dostępu do muzyki nie wspomnieć nie można.

Zauważcie, jak osłabła dyskusja o piractwie w muzycznym show-biznesie. Nie ma się co dziwić, że opadła determinacja artystów w tej kwestii. Co za różnica, czy dostanie kilka groszy od Spotify czy okrągłe nic od "chomików"?

- Myślę, że taka ogólnodostępność wszystkiego trochę demoralizuje. Ma się świadomość, że można sięgnąć po wszystko i to jeszcze za darmo. Nawet gdyby płyta kosztowała dwa złote, a można byłoby ją ściągnąć za darmo, to ileż osób by kupiło? - zastanawia się Renata Przemyk w rozmowie z Interią.

U2: Upadek gigantów

Mylił się ten, komu wydawało się, że gdy gwiazdy łaskawie udostępnią swoją muzykę gawiedzi za darmo, "plebs" rzuci się idolom do stóp i z wdzięcznością zanurzy w nowych piosenkach po uszy.

U2 to, było nie było, jeden z największych, najsłynniejszych zespołów na świecie z jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd globu na wokalu. Irlandczycy sprzymierzyli się z innym gigantem, firmą Apple, i znienacka, bez zapowiedzi wydali nową płytę "Songs Of Innocence" za darmo. Album nagle pojawił się w urządzeniach 500 milionów użytkowników iPodów, iPadów i tak dalej.

Konsumencki odbiór tej inicjatywy musiał być szokiem zarówno dla Apple, jak i U2.

Nie dość, że płyty wysłuchało zaledwie siedem procent użytkowników, którzy ją otrzymali, to jeszcze ogromna rzesza odbiorców wkurzała się, że żadnego albumu U2 sobie nie życzy.

"Hejt" był tak nasilony, że Apple udostępnił oficjalne narzędzie służące wyłącznie do prostego usunięcia płyty U2!

Bono i spółka chcieli zaimponować innowacyjnym gestem, tymczasem stali się obiektem kpin i tematem niezliczonych memów. Otrzymali nawet mało zaszczytny tytuł "najczęściej usuwanego zespołu w historii".

"Guardian" w konwencji poradnika wyliczał w 10 podpunktach, "co można zrobić z niechcianym albumem U2".

"Wybierz jedną z wyróżniających się piosenek, zakładając, że jest taka, jako dzwonek dla połączeń od wszystkich osób, których nie lubisz" - mogliśmy przeczytać.

"Kiedy czujesz się źle, weź głęboki oddech, spójrz na ikonkę z płytę 'Songs of Innocence' i pomyśl, że zawsze mogło być gorzej" - śmiali się dziennikarze.

Wniosek jest klarowny: dziś już nikomu nie imponuje to, że "wielka gwiazda" zstępuje z piedestału, by rozdawać śmiertelnikom swoje piosenki za darmo.

Między innymi dlatego że...

...wielkich gwiazd już nie ma

Płyty przestały być przedmiotami kultu równolegle ze zmianą postrzegania artystów, którzy nie są już traktowani w kategoriach półbogów. Co prawda wciąż wstrząsają nastolatkami spazmy ekscytacji na widok takich wykonawców jak Justin Bieber czy One Direction, ale w ogólnym rozrachunku słowo "gwiazda" zostało całkowicie wyprane z pierwotnego blasku, a słuchanie muzyki przestało być mszą świętą i stało się czymś znacznie bardziej użytkowym.

Dlatego właśnie "gwiazdy" zmuszone zostały do konkurowania na równych warunkach z wszystkimi innymi wykonawcami. Co prawda "gwiazdy" wciąż mają do dyspozycji potężną machinę promocyjno-marketingową, ale jest ona coraz mniej skuteczna. Natomiast i jedni, i drudzy - "gwiazdy" i niegwiazdy - wstawiają albumy za darmo na Spotify i pozostaje im już tylko błagać użytkownika, by łaskawie kliknął w ich najnowsze wydawnictwo.

Rywalizacja na nowych zasadach sprawia, że np. kompozycja "Nobody To Love" formacji Sigma ma 22 miliony odtworzeń na Spotify, a ostatni singel Mariah Carey - "You Don't Know What To Do" - niespełna 800 tysięcy. W "kontrolowanych" warunkach Mariah Carey zjadłaby Sigmę na śniadanie. Ale gdy decydują odbiorcy, show-biznes zostaje wywrócony do góry nogami.

Artyści, którzy do niedawna mogli uważać się za gwiazdy, niezależnie od tego jak bardzo są sławni, muszą z każdą piosenką walczyć o uwagę odbiorcy.

Dlaczego muszą walczyć? Bo inaczej nie sprzedadzą trasy koncertowej. Bo inaczej wszyscy zapomną. Bo wartość własnej marki nie jest dana raz na zawsze. Co prawda radiostacje wciąż jeszcze dają się nabierać na magię nazwiska, dzięki czemu artyście z okładek magazynów spływają sowite tantiemy, ale coraz mocniej radiowi DJ-e wsłuchują się w to, co w sieci piszczy.

Walka artystów o uwagę i względy odbiorcy toczy się w czasach zaiste wyjątkowych: mamy obecnie największą podaż muzyki w historii, przy niekoniecznie największym popycie. Odbiorca ma ograniczony czas na słuchanie muzyki w ciągu doby, a liczba artystów, którzy pragną być słuchani, idzie w dziesiątki tysięcy.

Album: Przestarzała forma?

Statystyki serwisów streamingowych jasno wykazują, jak bardzo zmieniły się nawyki odbiorców. Dziś słuchacz - i to w proporcjach dziewięciu na dziesięciu! - zamiast całych albumów słucha pojedynczych utworów.

- To się dzieje nie tylko na Spotify, ale w ogóle. Byłoby mi strasznie szkoda, gdyby artyści przestali nagrywać albumy. Jeśli nagrywasz singel, to jest on przeznaczony do radia, ma za zadanie zostać hitem. Tylko że czasami nagrasz świetny utwór, który nie nadaje się do radia, ale pokazuje, kim jesteś jako artysta. Wierzę w format albumu - powiedział nam słynny francuski DJ David Guetta.

W rozmowach z artystami da się wyczuć ogromne przywiązanie do instytucji albumu. Oddajemy głos Renacie Przemyk:

- Moja płyta była drugą płytą kompaktową w Polsce i wtedy mówili: nie, to się kompletnie nie przyjmie, to jest drogie, ekskluzywne, nikt tego nie kupi, nikt nie ma odtwarzacza, to nie ma racji bytu. Mijały kolejne lata i okazało się, że jeden prorok z drugim nie mieli racji. Takich proroków i takich teorii było mnóstwo. Ja głęboko wierzę, że płyta przetrwa. Będzie zwiększała się jej jakość.

Na razie jednak wszystkie przesłanki wskazują, że kolekcjonowanie czy choćby kupowanie albumów, zwłaszcza w wydaniu fizycznym, stanie się niszowym hobby, może nawet będzie bardzo hipsterskie i w ogóle, tak jak to już się dzieje w przypadku płyt winylowych.

Nowe pomysły

Artyści, którzy dostrzegają, skąd wieje wiatr zmian, starają się wyjść tym zmianom naprzeciw.

Ponieważ, jak zostało nadmienione powyżej, są do albumów szalenie przywiązani, to próbują nimi zainteresować nowymi kanałami i oryginalnymi rozwiązaniami formalnymi.

Jack White wydał takiego winyla, że sama liczba atrakcji technicznych była dłuższa niż lista utworów. Mowa o płycie "Lazaretto". Czego tam nie ma! Jest hologram przedstawiający anioła, który porusza się, gdy puszczamy płytę w ruch, są ukryte pod etykietą utwory, są zapętlone zakończenia stron, są dwie wersje jednego z utworów, które uruchamiają się w zależności od tego, gdzie położymy igłę... Winylowy fetysz Jacka White'a rzeczywiście trafił do odbiorców, bowiem "Lazaretto" okazał się najpopularniejszym winylem od 20 lat.

Inny pomysł miał Thom Yorke, który swoją najnowszą solową płytę "Tomorrow's Modern Boxes" opublikował na torrencie. Wcześniej, razem z kolegami z Radiohead, sprzedawał album "In Rainbows" za "co łaska".

Pomysł, na jaki wpadli Apple i U2, znamy już dobrze. Błąd polegał na wciskaniu ludziom płyty do gardeł i robieniu przy tym ogromnego szumu medialnego w irytującym stylu "zmieniamy świat na lepsze".

Jeszcze inny patent opracowała Beyonce, która album zatytułowany własnym imieniem wydała w postaci kilkunastu teledysków do pobrania na iTunes.

Epoka "virali"

Poszukiwanie nowych form wydawania i dystrybucji albumów zdaje się być skutecznym, choć tymczasowym sposobem na "ucieczkę do przodu".

Bo dziś "nowy album" jako taki nie jest czymś ekscytującym dla masowego odbiorcy (nie mylić z melomanem). Film - jest. Serial - jest. Książka - bywa. Koncert - oczywiście! Album - nie.

Żal było patrzeć, jak znana polska artystka organizuje w Warszawie konferencję prasową na temat swojej nowej płyty i przychodzą dwie osoby. To pokazuje nie tylko skalę zainteresowania dziennikarzy konferencjami prasowymi, ale także poziom ekscytacji, jaki wywołuje nowe wydawnictwo znanego wokalisty.

Jeśli więc albumy nie są sexy, to co?

W muzycznym show-biznesie zapanował dyktat virali. Pojedynczych materiałów - może to być wideo, może to być audio - na tyle chwytliwych, sugestywnych, dowcipnych, absurdalnych czy szokujących, że odbiorcy odczuwają przemożną potrzebę dzielenia się nimi na Facebooku. Temu dyktatowi siłą podporządkowany został muzyczny show-biznes. Jeśli coś chwyci w sieci na skalę masową, to wypromuje artystę, jeśli jednak piosenka czy teledysk nie rozejdzie się wirusowo, to nie pomoże nawet najpiękniej grająca sekcja smyczkowa, najlepszy producent i najśliczniejsza okładka.

Michał Michalak

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: U2 | sprzedaż płyt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy