Florence And The Machine wygrała Orange Warsaw Festival 2014 (relacja)
Są koncerty, które tak mocno oddziałują na widzów, że mieści się to już w kategoriach metafizycznych. Występ Florence And The Machine na Stadionie Narodowym był jednym z takich wydarzeń.
Florence And The Machine była gwiazdą drugiego dnia Orange Warsaw Festival 2014. Stojąca za tym projektem rudowłosa Brytyjka Florence Welch wróciła do Polski niecały rok po występie na Coke Live Music Festival w Krakowie.
Już wtedy było pięknie, ale w sobotę (14 czerwca) wokalistka, na oczach 40 tysięcy widzów, zdołała przelicytować samą siebie sprzed roku.
Widziałem koncerty największych gwiazd żeńskiego popu: Madonny, Rihanny, Shakiry, Katy Perry, Lady Gagi, ale u żadnej z nich ekscytacja zarówno widzów jak i samej artystki nie przybierała takich rozmiarów jak na koncercie Florence And The Machine. Jeśli nie wierzycie, to poszperajcie na YouTube i na facebookowych profilach waszych znajomych, co też działo się na Stadionie Narodowym przy "Spectrum (Say My Name)" albo "Dog Days Are Over". Są na to słowa takie jak amok, euforia, ale przy dzisiejszej inflacji tego typu określeń, nie spełniają one swojej roli w odniesieniu do koncertu Florence, nie dają pełnego wyobrażenia o stanie, jaki opętał publiczność tego wieczoru.
Nie miała Florence konkurencji również na samym Orange Warsaw, choć przed nami jeszcze jeden dzień imprezy. Ale nawet Kings Of Leon nie rozgrzali swoich fanek do tego stopnia. Dlatego koronacja "Flo" na królową imprezy jest na tyle oczywista, że proponuję nie głosować sprawy, a przyjąć to przez aklamację - liczę, że uczynicie to w komentarzach, moi sobotni współtowarzysze euforii.
Biegała po stadionowej scenie Florence na bosaka, biegała od jednego krańca estrady do drugiego, zatrzymując się po to, by zastygać w swoich teatralnych pozach, wznosić oczy ku niebu czy dotykać palcami powietrza w rytm dźwięków klawiszy lub harfy, tak jakby grała na niewidzialnym instrumencie.
Florence And The Machine na Orange Warsaw Festival 2014
Florence And The Machine była gwiazdą drugiego dnia imprezy. Na Stadionie Narodowym zjawiło się 40 tysięcy ludzi!
Między utworami Welch pozwalała sobie na chwile wzruszenia, po stokroć dziękowała za piękne, głośne przyjęcie, ale gdy tylko rozpoczynały się pierwsze takty kolejnego numeru, natychmiast wchodziła w rolę rozbieganej, rozmarzonej, ale też piekielnie dumnej kobiety z obrazów prerafaelitów.
Jak podkreślała Florence, zestaw utworów oparty został na preferencjach i życzeniach polskich fanów, ale rzecz jasna wszystkie numery, które musiały wybrzmieć - wybrzmiały. W pamięci utkwiły mi przede wszystkim perfekcyjne wokalnie "Over The Love", które wypełniło dźwięcznym głosem Florence każdy zakamarek Stadionu Narodowego, świetnie podkręcone w aranżacji na żywo "What The Water Gave Me", wreszcie numery stanowiące o piorunującej końcówce: "Spectrum (Say My Name)", "No Light, No Light", "Shake It Out" i "Dog Days Are Over". Warto też podkreślić, że "Sweet Nothing" i "Spectrum" zostały wykonane w nie-klubowej wersji, by nie zaburzać spójności spektaklu. Zresztą trudno porywać się na bity Calvina Harrisa, gdy na scenie błyszczy harfa.
Autentyczna radość wymalowana na twarzy Florence Welch była oczywiście wynikiem sprzężenia zwrotnego; polscy fani, jak to mają w zwyczaju, byli nie tylko głośni, ale przygotowali również specjalne akcje-niespodzianki. Tym razem były to karteczki z napisem "Welcome back" i kartonowe serducha z imionami wszystkich członków zespołu Florence, co wyraźnie zaskoczyło i poruszyło samych zainteresowanych, z piosenkarką włącznie. Nie mogło oczywiście zabraknąć elementów już sprawdzonych w boju w Krakowie: złotego brokatu i kolorowych wianków.
W doskonałej zabawie na koncercie Florence And The Machine nie przeszkodziła nawet kłopotliwa akustyka Stadionu Narodowego. Można odnieść wrażenie, że wokal Welch zachwyciłby i z dna głębokiej studni. Z zamkniętym wiekiem.
Michał Michalak, Warszawa
Odnotować należy, że w sobotę na Orange Warsaw Festival odbyło się wiele innych koncertów m.in. brytyjskich "numerów jeden" - Bombay Bicycle Club i The Kooks. O The Prodigy piszemy poniżej, natomiast między jedną a drugą zagraniczną gwiazdą śmiało poczynali sobie ciepło przyjęci polscy artyści: Skubas i Sorry Boys. Ten drugi zespół w ostatniej chwili zastąpił Ritę Orę.
Jeżeli moc generowana przez ludzi mogłaby być wykorzystana do oświetlenia miasta, to w trakcie koncertu The Prodigy Warszawa rozbłysłaby w pełni. Kocioł dzikiej, nieokiełznanej energii - to najlepsze określenie na to, co działo się pod Warsaw Stage w trakcie występu kultowych Brytyjczyków. Do tego - dodajmy - kocioł, z którego ciężko było się wydostać.
Keith Flint z ekipą zaatakowali nas bombą w firmowym stylu i to taką, która potrafi uzależnić (w publice można było spotkać fanów, którzy na koncercie grupy byli już wcześniej kilkanaście lub wręcz kilkadziesiąt razy i ciągle nie mają dość.
Usłyszeliśmy przelot przez bogaty dorobek Brytyjczyków, na czele z "Breathe" czy "Firestarter", a wszystko wsparte bogatą grą świateł. Kończące uderzenie zaserwowało natomiast ultrakontrowersyjne swego czasu "Smack My Bitch Up", by całość zamknął jeszcze bis w postaci "Take Me To The Hospital" czy "Their Law". Ale żeby opadły emocje potrzebna była jeszcze dłuższa chwila, szczególnie że na sąsiedniej scenie porywający show rozpoczynała już Florence And The Machine...
Mateusz Natali, Warszawa