Open'er: Muzyka i wybory

W ostatni dzień Open'er Festival 2010 liczyła się nie tylko muzyka, ale i polityka. W niedzielę (4 lipca) odbyła się bowiem II tura wyborów prezydenckich i sprzeczne doniesienia o wynikach sondażowych niejednego wytrąciły z rytmu. Ale ostatecznie zwyciężyła muzyka - The Dead Weather, Nas i Damian Marley, The Hives, Archive i wreszcie Fatboy Slim.

Fatboy Slim na open'erowej scenie
Fatboy Slim na open'erowej scenieAKPA

Norweski duet Kings Of Convenience wczorajszym koncertem zabrał nas w podróż do innej galaktyki. To był występ całkowicie oderwany od Open'erowej rzeczywistości. Nie było mocnych gitarowych riffów, nie było głośnych tanecznych bitów, nie było skocznych popowych pioseneczek, ani nawet gromkich oklasków. A i piski były nieco bardziej przytłumione... Za to było delikatne słońce, otulające swymi promieniami namiot, pod którym dwóch panów ze swoimi gitarami akustycznymi w lekko barokowym repertuarze, pomagali publiczności się zrelaksować. Całość przypominała bardziej krajobraz znany z impresjonistycznych obrazów, niż jeden z koncertów na największych festiwalu muzycznym w tej części świata. A jednak jest coś fascynującego i ujmującego w takich występach, mianowicie poczucie chwili, która trwa bez końca.

Norwegom, skądinąd również nie bardzo pasującym do stereotypowego wizerunku zimnego Skandynawa, udało się oderwać publiczność od zwykłych codziennych spraw. Pomogła im w tym ciepła i kojąca muzyka oraz ujmująca konferansjerka. Panowie w ogóle nie czuli się skrępowani, prosząc publiczność o to by nie klaskała w trakcie piosenek, bo przeszkadza im to w jak najlepszym wykonaniu swojego zadania - co zresztą zostało przyjęte oklaskami właśnie. Myślę, że duet nie mógł wymyślić sobie bardziej trafnej nazwy. Bez wątpienia są królami wygody, na szczęście nie zapominają również o wygodzie słuchaczy, dzięki czemu w trakcie koncertu można było poczuć prawdziwą symbiozę pomiędzy czasem a miejscem. (MC)

Szwedzi z The Hives pojawili się na Open'erze w iście rycerskim stylu - wokalista Howlin' Pelle Almqvist przybył na festiwal na białym rumaku. Tak przynajmniej twierdził sam frontman The Hives... Mniej rycerskie były jednak kostiumy zespołu, który w mundurkach i czepkach przypominał grupę majtków z załogi pancernika Potiomkina. Najwyższy stopniem w kamandzie Howlin' Pelle Almqvist pokazał, że - pomimo palącego słońca - ma niespożytą kondycję. Artysta w jednym momencie przybijał piątki z fanami w korytarzu pod sceną, za chwilę osobiście sprawdzał szerokość sceny głównej, by w następnym momencie siedzieć już na perkusji i wykrzykiwać kolejny hałaśliwy przebój The Hives. A te w Gdyni pojawiły się w komplecie. Było "Die, All Right!", "Main Offender" i oczywiście "Hate to Say I Told You So". Była również wspólna gimnastyka z publicznością w postaci przysiadów, do których wokalista przymusił nawet najbardziej opornych. Koncert The Hives udowodnił starą muzyczną prawdę, że podany z wykopem prosty rock'n'roll sprawdza się w każdych warunkach. (AW)

Fakt, że zespół Wild Beasts wydaje w szanowanym labelu Domino, stanowi samo w sobie gwarancję wysokiego poziomu i znak jakości. I na pewno oryginalności, bo brytyjska formacja łączy nowofalową przestrzeń, z subtelnie budowanymi partiami gitar i - to zaskakujące - kontratenorem wokalisty Haydena Thorpe'a. To podejrzanie prezentujące się zestawienie niespodziewanie dobrze sprawdziło się w warunkach koncertowych. Wild Beasts podkreślali, że to ich pierwszy w życiu dzień w Polsce. W Scenie Namiotowej zabrzmiały między innymi singlowe "We Still Got The Taste Dancin' On Our Tongues" ("Mam nadzieję, że znacie ten utwór" - padło ze sceny) oraz "Brave Bulging Buoyant Clairvoyants" ("Tego tytułu nie będę tłumaczył" - rzucił ze śmiechem ze sceny Thorpe). (AW)

Koncert Nasa i Damiana Marley'a odbył się z lekkim poślizgiem, ponieważ w trakcie drogi na teren festiwalu limuzyna wioząca Nasa... pomyliła drogę. Zanim głowni bohaterowie pojawili się na scenie, czas licznym fanom umilał DJ, prezentując hiphopowe klasyki z repertuaru Dr Dre, Tupaca czy Wu-Tang Clan i - nie wiedzieć czemu - komplementując polską marihuanę ("Jest najlepsza w Europie"). Co on palił? Nas i Damian Marley energicznie wkroczyli na scenę w towarzystwie pełnowymiarowego składu, dwóch wokalistek i dżentelmena biegającego po scenie z flagą Jamajki. (AW)

Jeśli scena World ma ukazywać różne oblicza świata muzyki, łączącej ponad podziałami, to koncert Damian Marleya i Nasa był tego najlepszym przykładem. Artyści przybyli do Gdyni w ramach promocji albumu "Distant Relatives", który nagrali wspólnie, by pomóc biednej Afryce (cały dochód ze sprzedaży wydawnictwa ma być przekazany na budowę szkół w Kongo). Występ, choć z pewnością zelektryzował niejednego uczestnika festiwalu, nie zachwycił. Jeśli chodzi o walory techniczne to brzmiało to bez zarzutów, muzycy doskonale się uzupełniali. To jest duet, który lubi ze sobą współpracować i to było słychać. Niestety ocenę koncertu obniżają nieco walory artystyczne. Po prostu zabrakło tego pierwiastka wyjątkowości i spontaniczności. Pozostał niedosyt. Prawdę powiedziawszy, chętnie zobaczyłbym obu wokalistów w nieco innych okolicznościach przyrody. (MC)

Na Jacka White'a zawsze można liczyć. Na Open'erze pojawiał się już wcześniej dwukrotnie - najpierw z The White Stripes, a później z The Raconteurs. Za każdym razem było to występy wyjątkowe i jedne z najlepszych w całej historii festiwalu. I tym razem przeżyliśmy za sprawą zespołu Jacka White koncert stuprocentowo genialny. The Dead Weather pokazali, jak powinien wyglądać prawdziwie rockowy, bezkompromisowy i oparty na bluesowym feelingu show. Każda z postaci w tej grupie to wielka indywidualność, ale na scenie tworzą znakomicie zgrany i rozumiejący się bez słów zespół. Na pierwszym planie jest jednak głównodowodząca dwójka - za perkusją Jack White trzymający całość w ryzach, a na pierwszej linii frontu ona: Alison Mosshart. Wokalistka-zjawisko. Drapieżna, nieobliczalna, szalona i pełna nieposkromionej scenicznej energii. Patrzenie na to, jak zachowywała się podczas tego show i jak przy tym panowała nad swoim głosem, to była przyjemność sama w sobie.

Pożegnanie z Open'erem 2010 - Gdynia, 4 lipca 2010 r.

Zobacz zdjęcia z ostatniego dnia Open'er Festival: The Hives, The Dead Weather, Archive i Fatboy Slim!

AKPA
The HivesAKPA
The HivesAKPA
Fatboy SlimAKPA
Fatboy SlimAKPA
Fatboy SlimAKPA
The Dead WeatherAKPA
The Dead WeatherAKPA
The Dead WeatherAKPA
The Dead WeatherAKPA
The Dead WeatherAKPA
ArchiveAKPA
ArchiveAKPA
ArchiveAKPA
AKPA

Ale oczywiście najważniejsza była muzyka. Muzyka, która jest punktem wyjścia do ich mrocznego i tajemniczego wizerunku, opartego wyłącznie na bieli i czerni. The Dead Weather to tylko najważniejsze emocje, ale za to podane z wyjątkową szczerością i intensywnością. Wybuchowa mieszanka bluesa, ciężkich hardrockowych riffów, psychodelicznych odjazdów i improwizacji. A to wszystko, choć osadzone głęboko w tradycji rocka, to jednak wyjątkowo świeże i nowocześnie brzmiące. Tego wieczoru zagrali materiał z obu swoich albumów, w większości koncentrując się jednak na ostatnim z nich - płycie "Sea of Cowards". Szczególnie gorąco przyjęto singlowy "Die by The Drop", kipiący szaleństwem "I'm Mad" i wgniatające w ziemię ciężkim riffem "Blue Blood Blues". Właściwie o wykonaniu każdego z tych kawałków można by napisać, że było w nim coś magicznego, ale najbardziej elektryzująca chwila wieczoru, a dla mnie również najgenialniejszy moment całego festiwalu, to wykonanie utworu "Will There Be Enough Water?". Jack White chwycił za gitarę i razem Alison Mosshart opowiedzieli przepiękną muzyczną historię. Czuć było, że publiczność, aż wstrzymuje oddech, by nic nie stracić z tego momentu. Pięknie balansowali na granicy delikatności i czadu, a finałem utworu była porywająca gitarowa solówka Jacka White'a. Bezcenne przeżycie koncertowe. Przed zejściem ze sceny Jack krzyknął: "Dziękuję Polsko, noszę cię głęboko w sercu. Do zobaczenia ponownie". My też dziękujemy i zapraszamy. (MS)

Archive to przypadek szczególny. Zespół ignorowany nie tylko w rodzimej Wielkiej Brytanii, ale również w większości krajów w Europie, w Polsce zdobył kultowy wręcz status. Widać to było bardzo wyraźnie podczas Open'er Festival, bo pomimo mocnej konkurencji na innych scenach (koncerty The Dead Weather oraz Nasa i Damiana Marley'a odbywały się mniej więcej równolegle), scena namiotowa była zapełniona prawie jak na rekordowym pod względem frekwencji występie Grace Jones. Nie muszę dodawać, że reakcje były bardzo entuzjastyczne, choć rozciągnięte do granic możliwości, transowe kompozycje nie nastrajały do żywiołowych zachowań. (AW)

Na koncert Fatboy Slima nieznacznie się spóźniłem. Akurat z głośników wybrzmiały pierwsze dźwięki "Right Here Right Now", miałem więc wrażenie, że Fatboy Slim daje mi i innym do zrozumienia, że najwyższy czas, by zawitać pod główną scenę. Organizatorzy zadbali o to, by każdy dzień na Main Stage kończył taneczny akcent. Nie inaczej było w ostatnią noc festiwalu, na którą zostawili sobie prawdziwą wisienkę na torcie. To był koncert, którego wszyscy się spodziewali, nim jeszcze został ogłoszony ostateczny line-up imprezy, bo nie mogło go zabraknąć na koniec festiwalu. Po czterech dniach zabawy, bieganiny, dla niektórych również wytężonej pracy, wszyscy mieli zgromadzić się pod główną sceną, by po raz ostatni rozerwać się w tanecznym klimacie. I w zasadzie zawiedzionych nie było...

Niestety, Fatboy Slim nie ustrzegł się błędów. Prostota w każdej sytuacji jest najlepszym rozwiązaniem, kombinowanie nie zawsze przynosi pożądany efekt, a czasem nawet stwarza wrażenie przerostu formy nad treścią, o czym dobitnie przekonaliśmy się choćby podczas koncertu Groove Armady. W pewnym sensie na Fatboy Slimie ciążyła presja zmazania tamtej plamy, ale nie chciał jej, albo nie potrafił, udźwignąć. Po całkiem obiecującym początku, brytyjski DJ szybko popadł w rutynę i ze sceny powiało nudą. Szkoda, bo Fatboy Slim ma w repertuarze wiele przebojów, które poderwałyby tłumy do tańca. Tymczasem dopiero na zakończenie usłyszeliśmy takie hity jak "The Rockafeller Skank", "Gangster Trippin'" czy "Praise You". Niestety dla tych, którzy postanowili nieco wcześniej pożegnać się z Open'erem, było już za późno. Obiektywnie jednak trzeba zaznaczyć, że Fatboy'owi udało się wyssać resztki energii z gdyńskiej publiczności. Teraz, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, wszyscy możemy wrócić do domów, by naładować akumulatory. (MC)

Relacja: Mateusz Ciba, Mateusz Smółka, Artur Wróblewski

Czytaj także relacje z poprzednich dni:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas