Finał Mystic Festival 2025: Pobili rekord crowdsurfingu całej imprezy
Tegoroczna edycja Mystic Festival dobiegła końca. 4 dni świetnej zabawy, wyjątkowych koncertów, niespodzianek i… wspominałem już o zabawie? Podczas finału festiwalu zobaczyć mogliśmy m.in. Municipal Waste, Landmvrks, Pentagram i Sepulturę. Sprawdźcie, jak sobie poradzili.

Ostatni dzień Mystic Festival 2025 zacząłem z Grove Street. Chłopaki raz thrashowali, raz szło to bardziej w stronę crossoveru, no i oczywiście w centrum tego wszystkiego był hardcore. Dobry set na rozgrzewkę, choć wokalista musi popracować trochę nad dykcją.
Następni w kolejce byli Landmvrks. Ekipa z Marsylii wparowała na Main Stage, a Florent bez żadnego dzień dobry przeszedł do rapowania "Creature", oczywiście po francusku. Spodziewałem się setu bardziej obracającego się wokół wydanej niedawno płyty "The Darkest Place I've Ever Been" ("Sulfur" absolutnie skradło show), jednak większą część przejęły kawałki z "Lost in the Waves". Nie narzekam z tego powodu, bo oba krążki są świetne, ale odczuwam lekki niedosyt nowości. Przy grupie takiego formatu nawet nie ma się do czego przyczepić. Było po prostu świetnie. Z niecierpliwością czekam na solowy koncert i zapisuję ich występ wśród najlepszych z tego dnia.
Później przeniosłem się na Park Stage, gdzie Paleface Swiss grzali publiczność również lekko rapowanym deathcorem. Momentami zagrywki wokalne Zelliego zakrawały mi o Jonathana Davisa z Korn. Była to akurat moja pierwsza styczność z ich twórczością i nie mogę powiedzieć, że się zawiodłem, choć na pewno szalikowcem nie zostanę.
Po ich występie zaczęła się dzika seria skakania po scenach, żeby zobaczyć choć trochę wszystkiego, co mnie interesowało (dawanie zespołów takiej klasy jak Death Angel i Vader w tym samym czasie powinno być karalne). Na początek (bo na Shrine Stage nie dało się w zasadzie wejść) polska legenda we własnej osobie. Z okazji 25-lecia "Litany" Vader zagrali ten krążek w całości. Zgodnie ze słowami Petera, był to pierwszy raz w historii zespołu. I numery te, a szczególnie ich motoryka była godna podziwu. Ostatni raz Vadera widziałem jeszcze jako nastolatek, dlatego była to dość nostalgiczna podróż, którą dopełniła świetna wystawa z pamiątkami po zespole, plakatami, urywkami fanowskich zinów czy rekwizytów scenicznych.
Niestety nie dotrwałem do końca, ponieważ zależało mi na tym, by w końcu dobić się na Shrine Stage, który akurat tego dnia był prawdziwą świątynią thrashu. Death Angel dali napakowany świetnymi numerami koncert. Od "Caster of Shame", przez "The Moth", "Wrath (Bring Fire)" i "Thrown to the Wolves". Było to występ bardzo konkretny, po którym udałem się na chwilkę na Sabbath Stage na Møl.
Duńczycy zaprezentowali sprytną mieszankę black metalu i shoegaze'u. Było trochę melodyki, trochę rozpaczliwych skrzeków i przede wszystkim okropna duchota w samym klubie, przez którą nie byłem w stanie zbyt długo wytrzymać. Trzeba im oddać, że na żywo wypadają bardzo dobrze, choć trochę zbyt przypominało mi to wszystko Deafheaven.
Stamtąd przenosiny na Desert Stage i pora na Pentagram. Był rock and roll, było solidne stonerowe gruzowanie, no i był Bobby Liebling. Ten człowiek prawdopodobnie tak jak i Ozzy Osbourne umrze na scenie, choć może nie powinienem tego pisać w kontekście nadchodzącego występu Black Sabbath. W każdym razie, ci, którzy widzieli viralowy filmik z liderem Pentagram w roli głównej, dostali dokładnie to samo. Mały dziadziuś wyglądający jak mistyczny czarodziej pokazał tego dnia czym jest metal.
Z Desertu czym prędzej przeniosłem się na Shrine Stage, by po raz kolejny zaaplikować sobie solidną dawkę thrashu z pomocą Municipal Waste. Była to trudna decyzja, bo ponownie, mniej więcej w tym samym czasie grać zaczynał tribute dla Bathory… Wygrała jednak chęć poimprezowania. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że MW przebili energią nawet Midnight i spokojnie pobili rekord crowdsurfingu całego festiwalu. Kawałki takiej jak "Sadistic Magician", "Poison the Preacher", "Born to Party" czy "The Thrashin' of the Christ" wywoływały wśród publiczności dzikie reakcje, a sam Tony Foresta przewodził zabawie, jak mało kto. Nie brakowało anegdotek oraz naśmiewania się z Apocaliptiki, która grała chwilę wcześniej na Main Stage. Chciałem thrashu i dostałem thrashu w swojej najczystszej, najgłupszej i najbardziej nieodpowiedzialnej formie. Absolutnie fenomenalny koncert, który trafia do ścisłej czołówki tego dnia.
Zaraz po zakończeniu biegiem udałem się na Park Stage, by zobaczyć chociaż chwilkę Blood Fire Death, czyli tribute'u dla Quorthona i Bathory. Oczywiście po raz kolejny mam okropne FOMO, bo ominęła mnie spora część tego koncertu, włącznie z gościnnym występem Nergala na "Raise the Dead". Dotarłem dopiero na "Born for Burning", gdzie gościem był akurat Atilla Csihar (Mayhem) i dostałem jeszcze "Woman of Dark Desires" i "Blood Fire Death". Z takim składem to nie mogło się nie udać, cała sceneria, światła, chórki i gęsty dym na scenie stworzyły naprawdę wyjątkowy klimat. Pozostaje mi jedynie zastanawiać się, czy rzeczywiście tak wyglądałyby koncerty Bathory, gdyby jego Quorthon wciąż był z nami.
Dziki maraton zakończyła w sumie niezbyt wyczekiwana przeze mnie Sepultura, bo na ich "pożegnalnym" koncercie byłem lekko ponad pół roku temu w katowickim Spodku. Właśnie tam potwierdzono kolejne pożegnanie, mam nadzieję, że ostatnie, bo choć sam występ był prześwietny, uważam, że takie rozwlekanie zejścia ze sceny jest dość żenujące. Dostaliśmy sklejkę absolutnie największych przebojów stworzonych na przestrzeni ostatnich czterech dekad zespołu na scenie, a wszystko zaczęło się od fenomenalnego "Beneath The Remains". Grupa błyskawicznie przebrnęła przez kawałki takie jak "Attitute", "Means to an End", "Kairos", "Propaganda" i zgrabnie domknęła temat genialnymi "Territory", "Refuse/Resist", "Arise", "Ratamahatta" i oczywiście "Roots Bloody Roots". Nawet gdybym chciał, to nie mam się absolutnie do czego przyczepić. Po zespole z takim stażem nie oczekwiałem niczego innego niż świetnego występu i to właśnie dostałem. Energia Derricka, świetne partie gitarowe Andreasa i basowe Paulo Jr. oraz dopełniające to wszystko bębny Greysona dostarczyły tego wieczoru cudownych wrażeń. Dużo można na temat Sepultury dyskutować, ale pewnym jest, że na żywo to istna petarda.
Żeby tradycji stało się zadość, na koniec pięknie się rozpadało. Mimo pogodowych problemów, Mystic Festival 2025 zaliczam do naprawdę udanych. Podczas tegorocznej edycji pierwsze skrzypce grały jednak mniejsze sceny no i oczywiście fenomenalni artyści, którzy zdecydowali się odwiedzić gdańską stocznię. Ogromne brawa dla organizatorów za zapewnienie tak dobrej rozrywki i mam nadzieję, że do zobaczenia za rok!