Złe śpiewanie w "Mam talent"
W finale piątej edycji programu "Mam talent" znalazło się tylko dwoje wokalistów. To i tak dużo, zważywszy na beznadziejny poziom półfinałowych występów śpiewających uczestników.
Finałowe "rodzynki" to Bartek Grzanek (tu bez zastrzeżeń) i Kinga Skiba, której największym atutem jest bycie małą dziewczynką.
W półfinałach najlepiej z mikrofonem poradziła sobie Agata Dziarmagowska, która szturmem wzięła bardzo trudny przebój Florence And The Machine - "Dog Days Are Over".
Najwięcej było jednak występów koszmarnych, co przy dużej konkurencji na castingach nie powinno mieć miejsca.
W ostatnim, piątym półfinale mieliśmy nieprzyjemność zobaczyć popisy dwóch wokalistek: Aleksandra Kuśmider roztrzaskała się o "Eli Lama Sabachtani" Wilków, a Anna Polowczyk nieudolnie próbowała naśladować szepczące vibrato Skin ze Skun Anansie. Co nie przeszkodziło jurorom rozpływać się nad Polowczyk w zachwytach, a Agnieszka Chylińska zdążyła ją nawet umieścić w jednym szeregu z Grażyną Łobaszewską.
Są dwa możliwe wyjaśnienia tej wokalnej katastrofy w piątej edycji "Mam talent":
1) wszystkie perełki zostały już wyłapane - przecież przez castingi "Idola", "Must Be The Music", "Mam talent", "X Factor", "The Voice" czy "Bitwy na głosy" i innych programów przewinęło się kilkaset tysięcy osób!
2) jurorzy "Mam talent" stracili zdolność do rozpoznawania talentu i oceniania potencjału. O czym świadczą choćby przypadki Gienka Loski czy Eweliny Lisowskiej, którzy w "Mam talent" nie zostali dopuszczeni do półfinałów. Ponadto wpadanie w ekstazę przy zupełnych przeciętniakach - typu Dawid Rajfur - również świadczy o zaburzonej percepcji jurorskiego ciała.
Twórcy "Mam talent" nie muszą sobie jednak zawracać głowy tym, czy ludzie śpiewają dobrze, czy źle. Dopóki oglądalność jest wysoka i przychodzą sms-y, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
(mim)