Zaczynał od grania na weselach, dziś John Legend jest autorem wielkich przebojów
"Zdolny dzieciak" - swego czasu John Legend słyszał to o sobie bardzo często. Ten dzieciak musiał się jednak sporo napracować i wykazać niezłą cierpliwością, zanim udało mu się dostać na scenę. Pomogły w tym… wesela i pewien kontrowersyjny raper. John Legend skończył 45 lat i jest kilka rzeczy, których pewnie nie wiedzieliście o tym artyście.
Jeśli zajrzycie do jego dowodu osobistego, przekonacie się, że tylko imię artysty zgadza się z dokumentem. Muzyk naprawdę nazywa się John Roger Stevens. Skąd wziął się więc Legend? Znany amerykański poeta J.Ivy powiedział kiedyś wokaliście, że ma "oldskulowe brzmienie". "Brzmisz jak jedna z legend. Właściwie to tak będę cię teraz nazywać - John Legend" - stwierdził Ivy. John tylko się uśmiechnął i podziękował za komplement, ale nie przypuszczał, że niedługo właśnie tak będzie go nazywać cały świat. Współpracownicy artysty podchwycili pomysł, zaczęli się do niego w ten sposób zwracać i przydomek został z muzykiem na dobre.
Porównanie do gigantów sceny było najlepszą rzeczą, jaką wokalista mógł wtedy usłyszeć. Legend co prawda szybko zaczął zdradzać swój talent, ale nikt nie przypuszczał, że uda mu się tyle osiągnąć. Artysta pochodzi ze skromnej rodziny. Matka Johna wiele lat pracowała jako krawcowa, a ojciec muzyka był zatrudniony w fabryce. Rodzice mieli jednak sporo wspólnego z muzyką. Ronald grał na perkusji, a Phyllis kierowała kościelnym chórem i sama w nim śpiewała. Wokalista był dość nieśmiałym dzieckiem, ale już jako nastolatek stał się jedną z najpopularniejszych osób w szkole. John był nawet reprezentantem grona uczniowskiego, a na zakończenie liceum został królem balu. Ta popularność zdecydowanie przydała się muzykowi w kolejnych latach.
Był tak dobry, że szkoła odpuściła mu dwa lata
Legend zaczął swoją edukację od lekcji w domu. Zajęcia prowadziła matka artysty. Kiedy muzyk trafił już do standardowej szkoły, szybko okazał się jednym z najlepszych uczniów nie tylko w klasie, ale w całej placówce. Legend był tak do przodu z materiałem, że dyrekcja "awansowała" go o dwie klasy. Później muzyk skończył liceum z drugim wynikiem w szkole. Po drodze artysta zdążył jeszcze wygrać konkurs na najlepszy esej z okazji Black History Month. Jego uczestnicy mieli opowiedzieć, jak zamierzają zapisać się w historii Ameryki. Wokalista napisał, że chce zostać znanym muzykiem i nie dość, że miał konkretny plan, to jeszcze w kolejnych latach bezbłędnie go zrealizował. Zanim jednak John zdobył popularność na scenie, zdążył jeszcze skończyć studia.
Artysta miał ofertę stypendium między innymi na Harvardzie, ale kocha Filadelfię, więc zdecydował się na tamtejszą uczelnię i wybrał kierunek związany z angielskim oraz literaturą. Prymus pierwsze duże zarobione pieniądze przeznaczył później na książki, które uwielbia, a także na spłatę długów za edukację. Studia studiami, ale Legend już jako 18-latek marzył o kontrakcie płytowym. Zdobycie go nie było wcale proste, jednak wokalista starał się mieć jakikolwiek kontakt ze sceną, żeby przygotować się do ewentualnej kariery.
John został więc szefem uczelnianego zespołu muzycznego The Counterparts. Grupa była chwalona za swoje osiągnięcia, ale praca w zespole dała Legendowi nie tylko wprawę na scenie. Muzyk chciał dzięki występom walczyć ze swoją nieśmiałością i okazało się, że to idealna droga. Wokaliście było też łatwiej nawiązywać znajomości, bo studenci, który kojarzyli go z koncertów, sami podchodzili, żeby powiedzieć, że dobrze śpiewa. W ten sposób John zdobył na kampusie sporą popularność.
Samymi marzeniami o graniu nie opłaci się rachunków, więc po studiach muzyk nadal próbował dostać się do show-biznesu, ale przy okazji znalazł sobie "normalną" pracę. John został konsultantem biznesowym w Nowym Jorku. Brzmi poważnie. Wokalista doradzał firmom, co zrobić, żeby lepiej funkcjonować i przynosić większe zyski. Nie było to co prawda wymarzone granie, ale Legend nie narzekał. Wielu aspirujących artystów, których wtedy znał, pracowało w restauracjach i żyło z napiwków, a on przynajmniej nie musiał użerać się z kapryśnymi klientami, do tego nieźle zarabiał. Poza tym muzyk do dziś przyjaźni się z kilkoma osobami, które wtedy poznał, a swoje doświadczenia w biznesie - jak wspominał - miał później okazję wykorzystać podczas kariery w show-biznesie.
Nie ma się jednak co oszukiwać: John był po prostu skazany na scenę. Wokalista zaczął uczyć się gry na pianinie w wieku trzech lat, a kilka lat później trafił do chóru kościelnego. To akurat artysta zawdzięcza babci, zresztą organistce, która szybko dostrzegła talent wnuka. John napisał swoją pierwszą piosenkę jako 10-latek. Na śpiewanie własnych utworów musiał jeszcze trochę poczekać, ale wcześniej nadarzyła się okazja, żeby nieco poćwiczyć na cudzych piosenkach. Legend bowiem oficjalnie rozpoczął swoją karierę od występów na weselach. Nic tak nie uczy pokory i radzenia sobie w stresujących sytuacjach na koncertach jak imprezy z dość mocno już podpitymi ludźmi.
Pomógł nagrać płytę, która okazała się światowym hitem
Wiele razy mogliście słuchać Johna, nawet o tym nie wiedząc. Dziwne? Muzyk pojawił się w kilku znanych utworach innych artystów, jeszcze zanim jego własna kariera wystartowała. Po raz pierwszy wokalista wystąpił w oficjalnym nagraniu, gdy był na studiach. Legend był wtedy jeszcze Johnem Stephensem, a jego koleżanka z chóru zapytała, czy nie chciałby się spotkać z przyjaciółką, która nagrywa właśnie płytę i szuka muzyków. Wokalista przyszedł na spotkanie i wystarczyło, że zagrał na pianinie dwa utwory, żeby dostał pracę.
Tą przyjaciółką okazała się Lauryn Hill, a jej płyta z piosenką "Everything is Everything", w której artysta zagrał, sprzedała się w ponad 20 milionach egzemplarzy. Muzyk udzielał się też w chórkach w wielu innych utworach, między innymi "Encore" Jaya-Z, "You Don’t Know My Name" Alicii Keys i "All of the Lights" Kanyego Westa. Co ciekawe, to właśnie kontrowersyjnemu raperowi fani Johna mogą dziękować za rozkręcenie jego kariery. Devo Springsteen jest dzisiaj znanym autorem piosenek, producentem i człowiekiem świetnie kojarzonym w show-biznesie. Wróćmy jednak na moment do czasów, kiedy był jeszcze aspirującym artystą i współlokatorem Johna. Tak się złożyło, że do miasta akurat przeprowadził się z Chicago kuzyn Springsteena - zdolny raper, który nie był jeszcze popularny, ale już sporo mówiło się o nim w branży. Ten kuzyn nazywał się Kanye West. Muzyk najpierw zatrudnił Johna do śpiewania chórków w swoich utworach, a później podpisał z nim kontrakt i w 2004 roku wydał pierwszą płytę Legenda - "Get Lifted". Mówcie, co chcecie, ale West miał wtedy niezłego nosa.
Członek ekskluzywnego klubu
John należy do elitarnego klubu EGOT. Oznacza to, że ma na koncie Emmy, Grammy, Oskara i nagrodę Tony. Muzyk był zresztą pierwszą czarnoskórą osobą, która zdobyła taki zestaw. Dzisiaj Legend jest jednym z najpopularniejszych amerykańskich wokalistów, ale artysta często wykorzystuje swój status również do pomagania innym. John wspierał na przykład ofiary huraganu Katrina i osoby chore na AIDS, promował też równe szanse edukacyjne dla dzieci. Muzyk zaangażował się również w kampanię na rzecz zmiany amerykańskiego systemu więziennictwa. Wokalista jeździł po kraju, odwiedzał placówki i rozmawiał z osadzonymi o tym, jak pomóc ludziom, którzy trafili za kratki, jak przygotować ich do normalnego życia po wyjściu z więzienia.
Być może to zaskakująca inicjatywa, ale Legend miał swój powód, żeby wziąć udział w takiej akcji. Kiedy zmarła babcia artysty, jego matka popadła w depresję, a potem w uzależnienie i całkowicie oddaliła się od rodziny. Phyllis kilka razy lądowała za kratkami z powodu narkotyków. Muzyk postanowił walczyć o to, żeby pomagać osobom uzależnionym i leczyć je, zamiast po prostu zamykać je za każdym razem w więzieniu. "Moja matka nie potrzebowała kary; potrzebowała pomocy. Samo karanie za narkotyki tylko jeszcze bardziej niszczy ludzi i rodziny, które już i tak są rozbite" - napisał wokalistka w felietonie w magazynie "Time". Problem Phyllis z używkami sprawił, że przez 10 lat Johna i jego rodzeństwo wychowywał tylko ojciec. Matce artysty udało się jednak wyjść z nałogu i wrócić do rodziny, kiedy Legend skończył studia. Artysta wybaczył Phyllis, kiedy zrozumiał, że życie bywa bardziej skomplikowane, niż się wydaje i nie wszystko zależy od nas.