Pohoda Festival 2017: Czas nas uczy Pohody
21. edycja odbywającego się na lotnisku w słowackim Trenczynie festiwalu Pohoda udowodniła, że organizacja muzycznej imprezy wykracza poza zapewnienie publiczności najbardziej atrakcyjnych wykonawców. Z festiwalami jest trochę jak z rodziną: zżywając się z nimi, nawiązujemy przy okazji niezwykle intymną relację. Rozwodów nie będzie.
Ideą Pohody jako wydarzenia muzycznego - to odróżnia słowacką imprezę od konkurencyjnych festiwali - jest przyznanie widowni tych samych praw co występującym na niej artystom. Najlepiej zaobserwować to na przykładzie rozstawionych w kilku miejscach lotniska w Trenczynie pianinach; zadaszone kempingową płachtą przyciągają kolejnych domorosłych muzyków, których improwizowane sesje nierzadko gromadzą spore grono niezwykle entuzjastycznie reagującej publiczności. Efekt? Niesamowity miks żywiołowości ludowego festynu z ogniskowością harcerskiej nasiadówki.
Zdarza się, że te amatorskie wykonania popularnych przebojów (Coldplay!) zapadają w pamięci na dłużej niż profesjonalne sety gwiazd. Sleaford Mods? Siedzieliśmy wtedy z plastikowym kieliszkiem modrej frankovki przed garażem, w którym dla kilkudziesięciu zgromadzonych wokół Słowaków serce i płuca wypluwał lokalny zespół Velika Potreba. Każdy ma takie Mothers of Invention, jakie sobie wymyśli.
Niezwykłe sytuacje przytrafiają się również na koncertach: ciężko wyobrazić sobie parę klasycznych gitarzystów (Rodrigo y Gabriela) grających na głównej scenie dużego festiwalu i wypadających lepiej niż gwiazda pokroju alt-J. Żeby to zrozumieć, musielibyście zobaczyć uśmiech na twarzy Gabrieli (grała na wózku ze złamaną nogą), gdy poczuła reakcję publiczności i to, jak była przez nią oklaskiwana.
Po koncertach na Pohodzie zawsze pozostaje wrażenie, że mniejsi robią to lepiej. Wysokobudżetowe gwiazdy często traktują Trenczyn jak kolejny przystanek na trasie. Oczywiście są wyjątki (The Jesus and Mary Chain), a ci mniej znani często bratają się z publicznością przed występami, w trakcie swoich setów, jak i po koncertach.
Nie chodzi wcale o deprecjonowanie występów wielkich gwiazd, tylko docenienie wieloletniej pracy organizatorów Pohody. Bilety na Glastonbury sprzedają się w kilka minut, zanim jeszcze zostanie ogłoszony line-up. Ludzie jednak dobrze wiedzą, że w Anglii i tak zagrają najwięksi. Na Pohodzie tej pewności nie ma, ale jest przekonanie, że zagrają najbardziej niezwykli. Nie jest ważne, czy będzie to główna scena w samo południe, czy blaszany garaż o drugiej w nocy.
Kumulacja sytuacji, osób, czasu i miejsca doprowadza do wielu niesamowitych sytuacji. Dzieją się one nie tylko na scenie, ale w ogródkach piwnych, wiatach z fortepianami, gdzie każdy może zagrać swój koncert, kolejkach pod prysznic (w tym roku główny sponsor urządzał promocje - "pierwszych 100 facetów, którzy przyjdą się umyć, dostaje darmowe piwo"). Pohoda stała się dla nas towarzyskim wydarzeniem roku. Po kilku miesiącach mielenia danych lądujemy na łące, gdzie ktoś robi nam czyszczenie dysku. Nie obchodzi nas Trump, Merkel, Duda, Tusk, praca, kredyty. Lądujemy na tym lotnisku jak na jakimś eksterytorialnym terenie, do którego praw nie mają żadne codzienne troski.
Kto oprócz nas tam wylądował? Można było posłuchać wszystkich gatunków muzycznych na jednym koncercie. Norweski Ylvis zagrał pełen przekrój przebojów z ostatnich 40 lat. I nie były to covery - panowie potrafią pisać utwory, których nie powstydziłby się Michael Jackson. Ten ostatni śpiewałby je jednak z nie tak śmiesznym tekstami i nie miałby do siebie raczej tyle dystansu. Slowdive wprowadzili nas w wieczorny nastrój i przypomnieli, że to, co grają modne zespoły na festiwalach przez ostatnie 10 lat, oni grali już 20 lat temu.
Na Slaves nabiliśmy pierwsze siniaki w podscenowym młynie, a co niektórzy przypomnieli sobie, co to jest crowdsurfing. Gdy na scenie grają faceci o aparycji młodego Paula Gascoine'a i uciekiniera z więzienia na Montelupich, musisz walczyć o przetrwanie. Slaves są tym, kim chcieliby być Sleaford Mods.
Rockabilly z Bali? Jeśli myślicie, że Elvis nie żyje, to jesteście w błędzie. Żyje, mieszka na Bali, występuje w 4 postaciach i był w tym roku na Pohodzie. I oczywiście ma się bardzo dobrze, trochę podkręcił tempo w utworach i nadał im nieco brudnego sznytu, no i występuje pod szyldem The Hydrant. Beardyman's Master Master of Distraction rozkręcił pierwszą poważną imprezę na Pohodzie za pomocą beatboxu, wiolonczeli i zapętlonych dźwięków. Niemcy z White Wine zachwycili nas gitarzystą, który swoje chore dźwięki wygrywał, pełzając po scenie.
Inwencja organizatorów Pohody wciąż nie przestaje nas omamiać. W piątkowe południe na największej scenie festiwalu zainstalowała się Orkiestra Symfoniczna Słowackiego Radia, by wykonać premierowo napisane specjalnie na festiwal utwory trzech współczesnych kompozytorów (dwóch Słowaków i jednego Czecha). Po łapczywie intensywnej inauguracji Pohody klasyczne rozpoczęcie kolejnego dnia okazało się nie tylko festiwalową ciekawostką, lecz również potrzebnym momentem wyciszenia, szansą na złapanie oddechu, przemyślanym wyważeniem proporcji.
Jednym z festiwalowych hitów był również występ Benjamina Clementine'a. Czarnoskóry wokalista, którego nowy materiał polska publiczność będzie miała okazję wysłuchać na żywo dopiero w listopadzie, zaprezentował się w Trenczynie, poza akompaniującym zespołem, z 5-osobowym żeńskim chórem. Mimo że muzyka Brytyjczyka pasuje bardziej do prestiżowych sal koncertowych pokroju Carnegie Hall, efekt był porażający. Niemal szamańska charyzma Clementine'a sprawiła, że zahipnotyzowana publiczność poddała się bez oporów estradowej ceremonii, której kulminacyjnym momentem było wykonanie przy udziale widowni utworu "Condolence".
Nie zabrakło też oczywiście festiwalowych "dramatów". Solange czy Thurston Moore? Ostatecznie dokonaliśmy świetnego wyboru i Solange widzieliśmy tylko w lądującym helikopterze. Ten wielki facet zaczarował nas na koncercie, który będziemy pamiętać latami. Żadnej scenografii, w przymglonym świetle zachodzącego słońca dnia, tylko on i jego zespół. Styl wypracowany przez wszystkie lata jest niepodrabialny. Tylko wielkie firmy mogą sobie pozwolić na taką sceniczną ascezę i wyjść z tego be szwanku.
Skakaliśmy też wraz z kilkoma tysiącami ludzi do drum'n'bassu granego przez 22-osobowy London Electricity Big Band, który pozwolił nam poczuć się chwilami jak na wielkiej bigbandowej dyskotece. Po koncercie wszyscy chcieliśmy się zapisać do kapeli gospel i śpiewać hymny w kościele. I pewnie by tak było, ale napięty grafik sprawił, że musieliśmy polecieć na TaxiWars. Przekraczając próg koncertowego namiotu, nagle znaleźliśmy się w jazzowym klubie w Nowym Jorku, gdzie bliskość muzyków, ich kunszt i sceniczna charyzma doprowadziły ludzi do szaleństwa. Nie mogło być inaczej. Zespołem kieruje Tom Barman, lider belgijskiego dEUS, koncertowy zamordysta i profesor. Jeśli brakuje wam nieodżałowanego Morphine, sięgnijcie po TaxiWars.
Co jeszcze? Rozczarował nas Mark Lanegan, przeszedł zupełnie obok koncertu. Grał po wielkiej ulewie, zniknął za sceną zaraz po ostatnich dźwiękach, które wydał z siebie na scenie. Szkoda, bo głos ciągle ma taki, taki jakby palił 100 papierosów dziennie. Skład Belgia + jazz (TaxiWars) sprawdził się na tyle, że chcieliśmy powtórzyć to doświadczenie. Blow Trio rozkręciło saksofonową imprezę na kilka tysięcy osób. I mimo że od TaxiWars dzieliły ich lata świetlne, był to wciąż kawał dobrej zabawy.
Idealną równowagę znajdujemy też na Pohodzie w braku więziennego oddzielenia strefy gastro od reszty festiwalowego terenu. Piwo i muzyka? W tym samym czasie? Da się! Można zarzucić Pohodzie rodzinną piknikowość - widok młodych par z małymi dziećmi jest tu na porządku dziennym, ale często można się tu również natknąć na małżeństwa z kilkudziesięcioletnim stażem.
W tej kocykowej festynowości nie ma jednak ani eurocenta tandety, jest za to zwyczajna chęć wspólnej biesiady. Przyznajcie, że też wolelibyście słuchać Thurstona Moore'a siedząc przy scenie z przyjaciółmi i butelką wina niż pospiesznie dopijać piwo, by zdążyć na końcówkę pierwszego kawałka. Pomysł potraktowania festiwalowych propozycji jako muzyki ambient - tła do rozmów na zielonej trawce - wydaje się coraz bardziej pociągający.
Ostatni dzień festiwalu był mniej intensywny, a program nie tak obciążony jak w poprzednich latach. Zdarzyły się nawet dłuższe przerwy, w trakcie których musieliśmy siedzieć na zielonej trawce i popijać wino. No cóż, nikt nie mówił, że festiwale to miód z mlekiem. O Rodrigo y Gabriela już pisaliśmy.
Ho99o9 widzieliśmy w zeszłym roku. Teraz dostali większą scenę. Był w tym ogień i agresja, ale zabrakło bliskości z fanami, która charakteryzowała ich ubiegłoroczny set w małym, cyrkowym namiocie. Nie pomógł też lider zespołu, wciskający smętne gadki o legalizacji marihuany. Jeśli chcesz być wiarygodny, nie próbuj wmawiać ludziom, że na Słowacji dostaniesz 8 lat więzienia za posiadanie dżointa. W miejscu, gdzie połowa publiczności jest zjarana jak Laska w "Chłopaki nie płaczą", a druga połowa właśnie odpala blanty, podobnymi deklaracjami narażasz się na śmieszność. Ho99o9n ma rewolucję wypisaną na sztandarach, ale chyba nie o taki przewrót im chodziło.
Ten wieczór należał jednak do The Jesus and Mary Chain. Mimo wyraźnych śladów zużycia, wypisanych na twarzach członków zespołu, bracia Reid i spółka zagrali świetny koncert. Z właściwą sobie nonszalancją i programowym braniem w cudzysłów zasad estradowego savoir-vivre'u (rzucane przez Jima Reida od niechcenia po każdym kawałku grzecznościowe "Thank You" jak zwykle brzmiało niemalże jak "Fuck You"). Przeważały kompozycje z najnowszego albumu "Damage and Joy", ale nie mogło zabraknąć też evergreenów w postaci "Just Like Honey". Nie było wdzięczących się do publiczności pogawędek, zamiast tego konkret: szybkie cztery takty, zwrotka, refren, zwrotka i kolejny numer. Znów, podobnie jak w przypadku występu Thurstona Moore'a, to muzyka była górą.
Co jeszcze zapamiętamy? Występ jedynej Polki na festiwalu. Lass, mimo że wyglądała pięknie, nie zaprezentowała się dobrze. A może po prostu podśpiewywanie do muzyki puszczanej z playbacku to nie nasza bajka? Trochę się zastanawiamy, dlaczego w czasach, gdy mamy tyle zespołów, które świetnie pasowałyby do alternatywnego oblicza Pohody, nikt z organizatorów nie sięgnie po jakikolwiek zespół z katalogu np. Instant Classic. I Kristen, i Arrm, i Lonker See pokazałyby muzyczne oblicze Polski z dużo lepsze strony niż Lass.
Zastanawia nas też nieobecność polskich mediów na Pohodzie. Być może zmieni się to wraz z rozpoczętą w tym roku współpracą między słowacką imprezą a katowickim Off Festivalem. Zaczęło się od możliwości zakupu łączonego karnetu na obydwie imprezy (Artur Rojek był zresztą jednym z gości tegorocznej Pohody jako panelista w dyskusji na temat skomplikowanych strategii ustalania festiwalowych line-upów). Jeśli jest jedna rzecz, na którą moglibyśmy zwrócić uwagę szefa Pohody, Miša Kaščáka, byłaby to pozamuzyczna atrakcja: burleska na lotnisku w Trenczynie byłaby murowanym hitem!
Tomasz Balawejder + Tomasz Bielenia, Trenczyn