Pohoda 2016: Garaż i autobus, czyli jak uratować muzyczny festiwal

Uczestnicy tegorocznej edycji Pohoda Festivalu /Tomas Tkacik /

Pohoda jest niezawodna jak japoński samochód, dobra jak najwyższej jakości single malt whiskey, pachnie jak bazylia z pomidorami i wygląda jak 20-letnia dziewczyna. Nasz związek z nią jest idealny, może trochę dziwny, bo ona jedna na nas dwóch, ale przecież nie jesteśmy zazdrośni...

Kochamy się w niej od 7 lat, powinniśmy przeżywać właśnie nasz pierwszy kryzys, ale to niemożliwe. Ciągle o nas dba, zaskakuje, nie ma czasu na nudę. Dzięki niej nie tyle przypominamy sobie młodzieńcze lata - to wehikuł czasu, który nas wprost do nich przenosi. Nie wiemy, jak to robi Mišo Kaščák, ale za każdym razem przekraczając bramki lotniska w Trenczynie wiemy, że to będzie magiczny czas, będziemy wolni od wszelkich trosk i żyli, jakby nie było jutra.

Pozwala nam się szwendać z kumplami, zapomnieć o wkurzającym szefie, kredycie i łysiejącej głowie.

Reklama

Motyw szwendania się będzie w tegorocznej edycji kluczowy. Tradycyjnie już zrezygnowaliśmy z wielkich scen i nerwowego spoglądania w program festiwalowy. Znowu pozwoliliśmy Pohodzie, żeby pokazała nam swoje niewydrukowane w festiwalowej gazetce oblicze. Chcieliśmy ją zobaczyć bez makijażu, a ona ciągle wyglądała jak Monica Bellucci za najlepszych lat.

Tegoroczna edycja była wyjątkowa, Pohoda świętowała bowiem 20-lecie istnienia. Jak słowacka impreza obchodziła okrągłe urodziny? W typowy dla siebie sposób! W sobotnie przedpołudnie po terenie lotniska w Trenczynie przemaszerował barwny korowód przebierańców z Mišo Kaščákiem na czele. Autorzy najoryginalniejszego przebrania nagrodzeni zostali karnetami na przyszłoroczną edycję, uczestnicy pochodu poczęstowani zaś zostali przez towarzyszącego przemarszowi barmana paroma kropelkami wybornej borovički (z plastikowych kubeczków!). W tym programowym braku zadęcia, ekstrawaganckiej skromności i niewymuszonej naturalności zawiera się credo słowackiej imprezy.

Najlepszy koncert festiwalu odbył się w tym roku w... garażu. Organizatorzy Pohody na teranie lotniska w Trenczynie postawili parkingowy blok, w którym zmieściłby się tylko jeden samochód. Środek "wyciszony" pudełkami po jajkach, a przed garażem przypadkowi widzowie w liczbie ok. 50 osób. Słowacki Fishface (zakład, że nigdy więcej nie usłyszycie o tej kapeli?) zagrał z takim hardcorowym kopem i energią, że na koniec nie chcieliśmy im dać zamknąć garażowych drzwi. Było wszystko: pogo, bieganie w kółko, stage diving, gitarzyści poza "sceną" wśród publiczności. I my. Ze łzami w oczach bawiący się do upadłego tak, jak 20 lat temu w małej salce, w naszym lokalnym domu kultury na koncercie kolegów z liceum. Pohodo, nigdy tych chwil nie zapomnimy! Muzycy Fishface, odnieśliśmy takie wrażenie, też nie.

Nie przepadamy za reggae i ska, ale ten występ też zapamiętamy na długo. Holendrzy z Bazookas grali dwa sety codziennie w ciągu 3 dni festiwalu. Dlaczego tak często? Koncerty odbywają się w szkolnym autobusie, do którego wejdzie nie więcej niż 30 osób. Do tego pełnowymiarowy zespół z perkusją i dęciakami włącznie! Ludzie na zewnątrz autobusu z zazdrością patrzyli na bawiący się w ścisku tłum. Nie uwierzycie, ale było wszystko, czego potrzeba festiwalowej publiczności - chóralne śpiewy, podskoki a nawet noszenie na rękach (w naszym secie trafiła się nawet ciężarna dziewczyna). Aby zmieściła się pod dachem, musieliśmy wszyscy kucnąć i wyciągnąć ręce w górę, ale się udało. Ciąża uratowana!

A teraz wyobraźmy sobie Fishface na zwyczajnej scenie, czy Bazookas poza autobusem (Holendrzy, poza codziennymi setami w żółtym school busie, zagrali też jeden koncert na Orange Stage). Czar pryska w jednej chwili! Mišo Kaščák doskonale wie, że budżetem biją go na łeb na szyję inne europejskie potęgi, w tym gdyński Open'er; sęk w tym, żeby spróbować uniknąć uczestnictwa w corocznym wyścigu o najlepszych i najbardziej pożądanych artystów sezonu, koncentrując się na małych, osobistych odkryciach (Bazookas zostali zauważeni przez programerów Pohody, nie na barcelońskiej Primaverze, będącej muzycznym odpowiednikiem filmowego Cannes, tylko na skromnym występie w Hamburgu).

Każdy z nas choć przez chwilę mógł się na Pohodzie poczuć gwiazdą rocka zasiadając do perkusji w obwoźnym Toi Band. Trzy Toi Toie na kółkach, przy których zamontowano profesjonalne gary i podpiętą do pieca gitarę sprawiły, że kolejki do niekonwencjonalnych toalet bywały dłuższe niż do tradycyjnych szaletów.

W sobotę na głównej scenie grali jednak weterani z The Prodigy, gromadząc ogromną rzeszę fanów. Każdy, kto jednak chciał zobaczyć ten legendarny zespół, powinien w tym czasie przebywać na mniejszej festiwalowej scenie - Europa Stage. Grała tam amerykańska kapela Ho99o9 (znów okazało się, że katowicki Off wyczuwa/wyprzedza światowe trendy, Ho99o9 był odkryciem ubiegłorocznej edycji imprezy Artura Rojka). Czarnoskórzy wywrotowcy mieli wszystko to, czego ekipie Liama Hawletta brakuje już od paru ładnych lat - złość, rebelię, agresję, punkowy drive i hip hopowy bunt. Pozamiatali w godzinę, wykończyli publiczność i nikt nie miał nawet siły prosić o bis. To był kolejny koncert, na którym muzycy bratali się z publicznością i zeszli ze sceny grając w tłumie.

Podobnie było w czasie występu Saula Williamsa. Amerykański performer, który ma na swoim koncie m.in. płytę z Trentem Reznorem, dał jednak zupełnie inny show. To była krzyżówka muzycznego stand-upu z politycznym manifestem. Dostało się wszystkim - Clintonowi i Trumpowi, Beyonce i reszcie celebryckiego świata, Saul nie oszczędził również publiczności. To był manifest, który dawał do myślenia. W rytm ciężkich, elektronicznych brzmień czarnoskóry poeta wykrzykiwał nam prosto w twarz krytykę dzisiejszego świata, przypominając przy tym, ze jesteśmy nielicznymi szczęściarzami urodzonymi w tej lepszej jego części, w czasie, gdy inni cierpią biedę. Niesamowite wrażenie robiły też wizualizacje i teksty obnażające konsumpcyjną rzeczywistość. Nie zapomnimy jednak kontrastu między pląsającymi w wiankach młodymi dziewczynami, a przekazem tego koncertu. W tym obrazku zawierała się cała historia, którą opowiedział nam tego wieczoru Saul Williams.

W tym samym czasie w innej części trenczyńskiego lotniska Polska wystawiła swoją reprezentację w postaci zespołu Hańba! Wstydu nie przynieśli i rozkręcili folkowo-punkową imprezę do tego stopnia, że nie przeszkadzała im nawet awaria prądu. Grali dalej, co więcej - dali radę!

Tegoroczna Pohoda miała jednak nie tylko ostre męskie oblicze. Było też kobieco i lirycznie. Nie mogło być inaczej, skoro pierwszy dzień festiwalu otworzyła PJ Harvey w towarzystwie Micka Harveya i Johna Parisha. To był jeden z tych koncertów, które będziemy wspominać na starość. Piękny, liryczny z kulminacyjnym momentem w postaci utworu "When Under Ether" z płyty "White Chalk", na którym pękło serce nawet największym twardzielom pogującym później na Fishface. Rozczarowanych repertuarem z trzech ostatnich płyt (serio?) ukoiła w końcówce trzema starszymi utworami: "To Bring You My Love", "50ft Queenie" i "Down by the Water".

Kobiety w ogóle zachwyciły w czasie tegorocznej edycji. Brooklińska Beyonce, czyli Xenia Rubinos, wprowadziła nas w świat funku i R&B podszytego elektroniką, a Ester Rada i jej klasyczny skład z kontrabasem i gitarą przypomniał nam o Arecie Franklin i Elli Fitzgerald. Obie panie powalały głosem, urodą i seksapilem, a tej drugiej publiczność nie chciała puścić ze sceny.

Warto było też pójść na koncert Roisin Murphy. Można było obejrzeć najgorszy koncert, jaki widzieliśmy na tym festiwalu. Gorszy od Moby'ego sprzed kilku lat, więc poprzeczka była zawieszona bardzo nisko. No, ale udało się. Była wokalistka Moloko chciała być, jak Bjork - liczba estradowych kreacji starczyłaby na całą oscarową galę; kiedy jednak dojrzała kobieta upiera się, żeby być na scenie symbolem seksu, zapomina że Madonna jest tylko jedna.

I jeszcze Sigur Rós. Jedna z największych produkcji koncertowych Pohody 2016. To nie był zespół i to nie był koncert. To było biuro podróży, które z każdą kolejną piosenką zabierało nas w inny zakątek Ziemi. Dzień wcześniej Mišo Kaščák zapowiedział, że rozstawienie sprzętu na ten koncert zabrało 6 godzin i to było widać. Kiedy wydaje się, że zaczynają nudzić i zaczynasz rozglądać się za dziewczynami, grają utwór, który w kilka minut wyjaśnia, czym podszyte są islandzka melancholia i brutalność. Można się czepiać, że granie na gitarze smyczkiem to jak gra na pianinie pałeczkami do perkusji, że grali w dzień, że za długo, że trochę ich niesie w stronę pretensjonalności spod znaku Pink Floyd, ale było to - jak bardzo byśmy się zżymali - fantastyczne widowisko.

Co roku zżymamy się też, że to już nasza ostatnia Pohoda. Rok później znów czytacie nasze relacje. Niedługo będziemy parafrazować wielki przebój Grażyny Łobaszewskiej: "Myślisz, jesteś tak młody/czas nas uczy Pohody/tak od lat, tak od lat".

Tomasz Balawejder + Tomasz Bielenia, Trenczyn

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pohoda Festival
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy