"Nigdzie nie pasujemy"
Jordan Babula
Garbage to zespół, który dołożył kilka sporych cegieł w budowie "brzmienia lat 90.", w którym było miejsce na ostrą wokalistkę, ostre gitary i ostrą elektronikę. To jedna z największych gwiazd i jeden z najbardziej oryginalnych zespołów tamtej epoki. Chociaż wiek XXI, który odesłał rocka z powrotem do garażu, nie był dla grupy aż tak łaskawy, ta zachowała klasę, przebojowość i niepowtarzalny charakter swojej twórczości. A dziś, po siedmiu latach przerwy, powraca z albumem "Not Your Kind Of People". I wraca do Polski, o czym rozmawialiśmy z gitarzystą, Stevem Markerem.
Już za parę dni, 9 czerwca, zgracie koncert podczas Orange Warsaw Festival. Wiem, że macie świetne wspomnienia z poprzedniego występu w Polsce, w maju 1999 roku...
- O tak! Graliśmy w Katołicz - dobrze to wymawiam? (chodzi oczywiście o Katowice - przyp. aut.) I było super - ludzie byli cudowni, poznaliśmy wiele wspaniałych osób. I cieszymy się, że do was wracamy.
Ja słyszałem, że to, co najbardziej przypasowało wam w Polsce, to wódka Żubrówka...
- Cóż... nie mów nikomu, ale to prawda (śmiech).
Co będzie się działo podczas warszawskiego koncertu? Będziecie promować nowy album, "Not Your Kind Of People", a może będzie to typowe "Greatest Hits"?
- To będzie zestaw utworów wybranych ze wszystkich naszych płyt. Wiesz, nagraliśmy ich pięć, więc wybór jest duży - i co wieczór staramy się wprowadzać jakieś drobne zmiany. Będzie kilka nowych piosenek, ale na pewno nie chcemy ich zagrać za wiele - ludzie nie znają ich jeszcze aż tak dobrze. Będą więc ze trzy czy cztery nowości i starocie.
- Na tej trasie bawimy się naprawdę fenomenalnie - chyba dopiero ostatnio zrozumieliśmy, że nie jesteśmy doskonali, że możemy się wyluzować, bo pomyłka tu czy tam nie jest niczym strasznym, za to nadaje występowi charakteru. Więc nie ma żadnej spinki, a publiczność przyjmuje nas lepiej niż kiedykolwiek. Chyba się za nami stęsknili i co wieczór czujemy, jakbyśmy uczestniczyli w jakimś święcie. Nie zdziwię się, jeśli w Polsce będzie równie świetnie.
Powiedz, jak to jest grać w zespole z atrakcyjną dziewczyną, zamiast na przykład z brzydkim facetem?
- (śmiech) Cóż, dzięki temu na koncertach nikt nie patrzy na nas, tylko wszyscy na nią. I to akurat bardzo nam pasuje, bo żaden z nas nie chce skupiać na sobie uwagi - nie lubimy się popisywać. Tu, w Stanach, więcej jest kobiet niż facetów, a jednak mają one dużo mniejszy wpływ na rzeczywistość, zwłaszcza polityczną. To wciąż kraj rządzony w największym stopniu przez starych, białych mężczyzn - oczywiście poza prezydentem Obamą.
- To niepojęte, jak mało do powiedzenia mają kobiety. I chociaż w muzyce jest ich dużo, to w większości są sprowadzane do roli podległych mężczyznom, seksownych kociaków. Może Lady Gaga wyłamuje się ze stereotypu. W rocku zaś kobiety stanowią margines. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie ma w nim silnych i charyzmatycznych dziewczyn. Shirley jest wyjątkiem, to silna kobieta, która mówi co myśli i może zmieniać świat. Mam 12-letnią córkę i cieszę się, że ma Shirley za wzór. Pod tym względem granie z nią w zespole jest czymś szczególnym.
Zobacz teledysk do singla "Blood For Poppies" z nowej płyty "Not Your King Of People":
A będąc z nią w trasie - musicie zachowywać się lepiej, niż gdyby było was czterech facetów?
- Myślę, że tak. Zwłaszcza było tak w latach 90. - gdyby nie ona, prawdopodobnie dużo bardziej byśmy szaleli. I wpakowali się w więcej kłopotów (śmiech). Shirley trzymała nas trochę w ryzach. Nie cały czas, ale jednak.
W tatach 90. Garbage sprzedawało miliony płyt. Jak się czuliście jako megagwiazdy?
- Wtedy w ogóle nie patrzyliśmy na siebie w ten sposób. Ale z dzisiejszej perspektywy widzimy, że radziliśmy sobie całkiem nieźle (śmiech). Rozmawiamy z dziennikarzami o nowej płycie i bardzo często słyszymy, jak ważnym zespołem byliśmy dla nich, kiedy dorastali. My w tamtym czasie czuliśmy, że nie bardzo pasujemy, nie mamy swojego miejsca na scenie. I chociaż płyty sprzedawały się dobrze, nie byliśmy świadomi, że jesteśmy aż tak wspaniali, jak to się mówi dzisiaj.
Kiedy zaczynaliście - celowaliście w milionową sprzedaż?
- W życiu! Chodziło nam wyłącznie o to, żeby nagrać sobie nasze własne piosenki zaaranżowane tak, jak my tego chcemy. Jako producenci zajmowaliśmy się wcześniej głównie cudzymi utworami - i potrzebowaliśmy w końcu zrobić coś zupełnie swojego. Jedynym celem było, żeby po prostu nagrać płytę.
- Udało nam się znaleźć Shirley, ona włączyła się w proces twórczy i staliśmy się regularnym zespołem. Ale i wtedy przez myśl nam nie przeszło, że 20 lat później będziemy na światowej trasie koncertowej promującej piątą płytę, a ja będę gadał z dziennikarzem z Polski. Myślę, że mamy niesamowitego farta. Jestem przeszczęśliwy!
A nie myślisz, że mieliście ułatwiony start, skoro byliście trzema producentami, znanymi już na rynku muzycznym?
- Oczywiście, to nam pomogło - a zwłaszcza to, że Butch był producentem największego albumu świata (chodzi oczywiście o "Nevermind" Nirvany - przyp. aut.). Skłamałbym mówiąc, że ludzie nie zwrócili dzięki temu na nas uwagi. Ale z drugiej strony, gdyby muzyka była do dupy, nie miałoby to żadnego znaczenia. Ludzie nie kupują płyty z tego tylko powodu, że w składzie zespołu jest producent Nirvany.
Zapraszając do zespołu Shirley, nie mieliście z tyłu głowy, że natychmiast zainteresuje się wami masa nastoletnich chłopców?
- Zaprosiliśmy ją, bo podobało nam się jak śpiewa i miała podobny do naszego gust muzyczny. Dogadaliśmy się jako ludzie - nie wydaje mi się więc, żebyśmy brali pod uwagę to, jak wygląda. Zabawne, że na początku media skupiały się na Butchu, bardzo szybko jednak zauważyły Shirley, a wtedy wszyscy trzej staliśmy się tylko jej sidemanami.
Zobacz teledysk do "Only Happy When It Rains":
Nazwaliście swój zespół "Śmieci". To trochę perwersyjnie...
- Nie, to miało być przede wszystkim humorystyczne, to był po prostu żart. Nie chodziło o żadne głębsze przesłanie, ani o jakiś ciężar gatunkowy. Uznaliśmy to za zabawne i tyle. Na zasadzie: jaki to byłby numer, gdyby taka nazwa uszła nam płazem, a jeszcze do tego, gdybyśmy odnieśli sukces.
- Rzuciliśmy tym sobie swego rodzaju wyzwanie. W gruncie rzeczy to nigdy nie zakładaliśmy, że zrobimy coś więcej niż jedną płytę. Nigdy nie patrzyliśmy dalej w przeszłość. Gdybyśmy wiedzieli, że za 20 lat będziemy udzielali wywiadów na temat tego zespołu, pewnie wybralibyśmy mu inne miano. Ale dziś już za późno.
To ty powiedziałeś, że Garbage gra koszmarnie brzmiący pop, prawda?
- (śmiech) Tak i zawsze żałowałem tych słów. Wszyscy w zespole nabijają się ze mnie z tego powodu do dzisiaj. Chyba powinienem był użyć innego określenia niż "koszmarny".
Moim zdaniem Garbage był pionierem w dziedzinie "ciężkiego popu" - nie rocka z popowymi melodiami, ale popu, zaaranżowanego na ostro, na rockowo.
- Myślę, że wrzuciliśmy do naszej muzyki szereg różnych rzeczy i ta mieszanka okazała się brzmieniem Garbage. Są tu ciężkie gitary, są ładne, popowe melodie, są elektroniczne beaty - taki miszmasz dźwięków, które uwielbiamy, który nie sądzę, aby ktoś od tego czasu zdołał podrobić.
Od wydania waszej ostatniej płyty studyjnej, "Bleed Like Me", minęło siedem lat. Dlaczego tak długo - i dlaczego wróciliście właśnie teraz?
- Nigdy nie rozwiązaliśmy zespołu, po prostu poczuliśmy, że potrzebujemy solidnie odpocząć. Koncertowaliśmy, nagrywaliśmy płyty przez tyle lat, że... po prostu przestało to być dla nas przyjemne. Kiedy nagrywaliśmy pierwszy album ("Garbage" z 1995 - przyp. aut.), wszystko było takie świeże i ekscytujące, nowe i cudowne. 10 lat później straciło większość swojego uroku. I doszliśmy do wniosku, że przecież nie o to chodzi, żeby to się stało pracą czy obowiązkiem. Nie robiliśmy tego dla pieniędzy, ale żeby się wyrazić i dobrze bawić. A skoro to się wyczerpało, trzeba było przerwać.
- Ale nie rozwiązaliśmy grupy, nie robiliśmy żadnych planów - po prostu przestaliśmy pracować. A po paru latach - nawet nie byliśmy świadomi, ile czasu minęło - znowu zachciało nam się grać razem. To się po prostu tak potoczyło, tak, jak toczy się życie. U wszystkich nas dużo się zdarzyło - Shirley wyszła za mąż, Butch ma dziecko, ja mam córkę, przeprowadziłem się - wiesz, takie normalne rzeczy. Ale tęskniliśmy za wspólnym muzykowaniem.
- Dla mnie granie z nimi to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. Oczywiście cały czas tworzę piosenki, ale samemu to nigdy nie ma takiego smaku, jak z zespołem. Kiedy pracujesz nad czymś wspólnie z innymi ludźmi i powstaje coś dobrego, to jest to najbardziej niesamowite uczucie świata. I tak było przy tej płycie. Ale gdybyśmy nie byli zadowoleni z nowego materiału, na pewno byśmy go nie wydali.
Zobacz Garbage w hicie "Stupid Girl":
Musieliście się przyzwyczajać do swojego towarzystwa, czy wyszło to naturalnie?
- Wyszło zaskakująco naturalnie, jakbyśmy się w ogóle nie rozstawali. Co jest, prawdę mówiąc, trochę dziwne.
Podobno Shirley jest dziś dużo bardziej pewna siebie, niż była w przeszłości.
- Takie mam wrażenie. Wydaje się... szczęśliwsza. I mniej zatroskana. Wszyscy zresztą tacy jesteśmy, ale po niej szczególnie to widać. Już się tak nie martwi - przede wszystkim o to, co powiedzą ludzie. Ani co przyniesie przyszłość. Zresztą, każdy z nas wyluzował, przestaliśmy się przejmować opiniami innych, po prostu cieszymy się, że możemy znowu razem grać.
Może dlatego album jest dużo bardziej radosny niż wasze poprzednie płyty, które - jakkolwiek przebojowe - były najczęściej dosyć mroczne.
- Rzeczywiście, płyta jest bardziej optymistyczna. Co jest trochę dziwne, bo nam też zdarzały się nieszczęścia - każdy z nas przeżył jakąś śmierć w rodzinie. Poza tym w ciągu ostatniej dekady świat zaczął coraz mocniej zbaczać z właściwej drogi i kierować się w stronę piekła. Polityka okazuje się coraz głębszym bagnem, mamy kryzys ekonomiczny - każdego dnia przychodzą złe wiadomości. Ale przecież nie ma co siedzieć w kącie i płakać, trzeba walczyć. A żeby móc walczyć, trzeba być pozytywnym - wciąż próbować i robić, co tylko się da. I taki jest przekaz wielu z nowych piosenek.
Płytę nazwaliście "Ludzie nie w waszym typie". Chodzi o was samych?
- Niektórzy uważają, że jesteśmy hałaśliwym zespołem rockowym, inni, że gramy pop, a jeszcze inni - że muzykę elektroniczną. A my chyba jesteśmy tym wszystkim po trochu. I cieszę, że ludzie nie bardzo wiedzą, jak nas zaszufladkować. To pewnie zaszkodziło nam w kwestiach komercyjnych, ale też spowodowało, że nasza muzyka jest ponadczasowa.
- Wiesz, my nie zastanawiamy się, czy gdzieś pasujemy, bo nigdy nie pasowaliśmy. I wciąż uważam, że nasze brzmienie jest niepowtarzalne - nikt tak nie gra. I chyba radio za bardzo nas nie puszcza. Ale chcieliśmy grać dla fanów, którzy - wiedzieliśmy to - czekają na nas. I to, co robimy, ma dla nich znaczenie. A tak naprawdę jesteśmy szczerze zaskoczeni skalą tego dobrego odzewu. Równie dobrze ludzie mogliby na nas wieszać psy.
Powiedz na koniec, co czeka Garbage? Będziecie działać przez najbliższą dekadę, nagrywać kolejne płyty?
- Biorąc pod uwagę, jak dobrze zostaliśmy przyjęci i jak wszystko się świetnie układa, nie widzę przeszkód. Oczywiście nie zaraz - na razie chcemy pograć koncerty. I to będziemy robić do końca roku, a może i w następnym - uwielbiamy grać na żywo. A jeśli ludzie będą chcieli dalej nas słuchać, może powstanie kolejny album. Ale w tej grze nie chodzi o robienie planów. Tu wszystko może się zmienić i możesz zostać zmuszony, żeby zrobić coś innego, niż chciałeś. Więc zobaczymy, co nam życie przyniesie.
Dziękuję za rozmowę.