Najgłupsza piosenka świata, która stała się przełomem. Debiut The Darkness ma 20 lat
"Dlaczego po prostu nie napiszemy najgłupszej piosenki wszech czasów?" - zastanawiał się podczas jednej z prób Justin Hawkins lider formacji The Darkness. Grupa przygotowywała właśnie nagrania na swój debiutancki album. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że "Permission To Land" powinien ponieść porażkę, jednak jak za dotknięciem cudownej różdżki stało się inaczej. Najgłupsza piosenka "I Believe In A Thing Called Love" była niczym uderzenie pioruna w nieco zmurszały gmach rocka.
Rock umarł. Nie ma już nic ciekawego do przekazania. Powtarzane w nieskończoność schematy, brak świeżości, nuda - to tylko niektóre frazy pojawiające się w artykułach i recenzjach muzycznych w 2003 roku. Wiadomo, rock kończy się co kilka lat tak, jak Metallica po każdym albumie od czasów "Kill'em All". W tym samym roku na ekranach kin pojawiła się zabawna komedia "School of Rock", w której grający upadłego muzyka Jack Black, z grupą uczniów stara się przywrócić wiarę w blask rock and rolla. Debiutancki album The Darkness wydawał się lekarstwem na problemy bohatera filmu.
Pojawienie się zwariowanej ekipy hippisów z nadmorskiego Lowestoft w Wielkiej Brytanii początkowo zdumiało wszystkich, a potem zachwyciło. Nie wszystko jednak w tej historii zapowiadało finalny sukces, niewiele brakowało, aby płyta nie została w ogóle wydana. Wyglądało to tak, jakby biznes fonograficzny nie był gotowy na zjawisko pod nazwą The Darkness.
Justin Hawkins i Dan Hawkins, dwaj bracia, od najmłodszych lat zajmowali się muzyką. Wspólnie grali covery Marillion, Queen, Genesis, tworząc zespół Empire. Już wtedy słynęli w swojej okolicy z żywiołowych koncertów, na które zapotrzebowanie rosło z dnia na dzień. Kiedy zmienili nazwę na The Darkness, zaczęli pracować nad własnym materiałem. Ustalenie ostatecznej listy utworów jest często bolesnym doświadczeniem dla zespołów, które spędziły niezliczone godziny na pisaniu, próbach i nagrywaniu znacznej liczby piosenek, tylko po to, by znaleźć finalnie miejsce na dziesięć. The Darkness zgromadzili oszałamiającą liczbę czterdziestu ośmiu utworów podczas dwutygodniowej sesji nagraniowej. Przejrzenie listy nagrań okazało się stosunkowo łatwe. Muzycy niczego nie zapisywali. Ich praca była spontaniczna i żywiołowa. Doszli do wniosku, że te piosenki, które najlepiej pamiętają i z łatwością zagrają, będą tymi najlepszymi, najbardziej chwytliwymi kawałkami, które trzeba zarejestrować.
I tak powstało muzyczne dziecko, będące owocem miłości do Queen, AC/DC, Sweet, T. Rex, glam rocka, hard rocka, szalonej zabawy i rock and rollowej lekkości bytu. The Darkness doskonale połączyli przepych lat 70., z power metalowym brzmieniem lat 80., serwując muzykę przyprawioną dużą dozą dobrego humoru i niepozbawioną dystansu. Zanim jednak zawładnęli sceną Glastonbury w 2003 roku, stając się jednym z największych odkryć tego festiwalu, musieli znaleźć wydawcę, a to nie było łatwą sprawą.
Wszystkie wytwórnie po kolei odrzucały materiał, uznając, że brzmi jak niedopracowane demo, bez szans na komercyjny sukces. Ogólnie rzecz biorąc, nikt z osób w całym przemyśle fonograficznym nie traktował muzyków i ich twórczości poważnie. Piosenki zasadniczo się nie podobały i lądowały w koszu. Ostatecznie dzięki nieustępliwości swojej menedżerki podpisali kontrakt z Atlantic Records. Najzabawniejsze w całej historii jest to, że jeszcze przed wydaniem albumu mieli sprzedaną całą masę koncertów. Zupełnie jakby pracownicy wytwórni nie połączyli wszystkich kropek.
Wydany 7 lipca 2003 roku "Permision To Land" otwiera "Black Shuck", rycząca opowieść o mistycznej bestii, która podobno prześladowała wiejskie tereny Wschodniej Anglii. Utwór jest pełen mocy i fantazji wczesnego Led Zeppelin, połączonego z lekkością riffów AC/DC. Przebojowy "Get Your Hands off My Woman", który był pierwszym singlem, ukazuje zakres głosu Justina Hawkinsa, który zgrabnie przemyka między wszystkimi liniami gitar.
Jednak największą popularnością do dziś cieszy się ta "najgłupsza piosenka świata" - "I Believe In A Thing Called Love". Nagranie stało się z miejsca znakiem rozpoznawczym The Darkness, wskakując na playlisty mainstreamowych stacji radiowych. Można powiedzieć, że przebój przywrócił gitarowe riffy na fale UKF. Nie wszystko też w twórczości grupy było żartem. Dowodem na to jest przepiękna, power popowa ballada "Love Is Only a Feeling", odwołująca się do najlepszych wzorców z lat 80. Do dziś ten utwór, obok "I Believe In A Thing Called Love" uchodzi za jedno z najlepszych osiągnięć zespołu w jego karierze.
Na płycie zdarzały się momenty, które lekko zaniżały jej poziom, czego dowodem jest głupiutka "Givin' Up", z bardzo prostym tekstem. Zasadniczo The Darkness nie błyszczeli w warstwie lirycznej. Wydaje się, że nie mieli nawet takiego zamiaru od samego początku. Rzecz w tym, że gdyby napisali wnikliwe, prowokujące do myślenia teksty, te po prostu nie pasowałyby do żartobliwej i zabawnej stylistyki. "Permission To Land" to album, którego słuchało się dla kilku singli i dobrej zabawy, która często przeradzała się w ekstazę publiczności, oglądającej ich występy na żywo.
Pulsujący i charakterystyczny glam rock powraca w "Stuck in a Rut" i "Friday Night", po czym uderza w nas genialny, ciężki bleusowy riff "Love on the Rock with No Ice", cudownie kontrastujący z lekkością wokalu Hawkinsa. Mamy jeszcze kolejną zgrabną balladę "Holding My Own" przywołującą dzieła Meat Loafa i zamykający całość "Makin’ Out", z otwierającym całość pochodem gitary, nieodparcie pachnącym "Thunderstruck".
Płyta pomimo upływu lat nadal brzmi świeżo. Oczywiście można się czepiać, że niektóre kompozycje nie zestarzały się najlepiej. Jednak kluczowym elementem całości jest to, że "Permission to Land" i pojawienie się The Darkness dwadzieścia lat temu było bardzo potrzebnym przypomnieniem, że muzyka rockowa może być zabawnym, lekkim powrotem do źródeł rock and rolla, z którego tradycji Hawkins i spółka czerpali pełnymi garściami pomysły. Zespół przynosił fanom dobrą wiadomość. Rock nie umarł, a dobra zabawa nie jest zakazana. Album był niczym ostre dźgnięcie w stare żebra gitarowego kanonu, pstryczkiem w nos tych, którzy utrzymywali, że rockowe granie musi być zawsze otoczone patosem i powagą.
Debiut The Darkness stał się ogromnym sukcesem. Album wspiął się na sam szczyt UK Chart, sprzedając się w ponad milionowym nakładzie. W Ameryce dotarł do Top 40 listy przebojów Billboardu i to bez większej promocji. Zadziwiające w tym wszystkim jest to, że Hawkins zaserwował słuchaczom coś, co zupełnie nie pasowało do stylistyki początku XXI wieku. "Permission to Land" wydaje się do dziś wycieczką do rockowego muzeum, albo raczej do rock and rollowego wesołego miasteczka.
Na listach przebojów królowały wówczas delikatne przeboje Coldplay, kiczowate Las Ketchup, mocne bity Eminema, słodki pop Craiga Davida czy doskonałe produkcyjnie hity Robbie Williamsa. Nagle w ten pozornie poukładany, muzyczny świat wpadł meteoryt, który na chwilę wywrócił wszystko do góry nogami, przynosząc niczym nieskrępowaną, przebojową radość. Strzelał gitarowymi riffami, machał bujnymi fryzurami, odziany w skąpe, błyszczące i obcisłe stroje, powiewał dumnie szerokimi dzwonami. The Darkness wyglądali jak przybysze z innego świata, którzy na chwilę wyskoczyli ze swojego, okładkowego statku kosmicznego, żeby zrobić szalony show.
Po latach w jednym z wywiadów Justin Hawkins przyznał, że nie słuchał od dawna swojego albumu. Nie specjalnie za nim przepada i dostrzega wszystkie wady, wynikające z jego zdaniem miałkości produkcyjnej, jednak granie niektórych piosenek na żywo daje mu wciąż sporo frajdy. Może właśnie dlatego The Darkness zapowiadają na jesieni wydanie zremasterowanej wersji płyty i wielką trasę koncertową, z okazji dwudziestolecia przełomowego debiutu, a jak wiadomo ich koncerty to niesamowity wulkan energii.
The Darkness na Przystanku Woodstock - 4 sierpnia 2012 r.
fot. Paweł Wołochowicz Zobacz więcej w raporcie specjalnym o XVIII Przystanku Woodstock!