My Chemical Romance na niebezpiecznych wodach

Po sukcesie płyty "The Black Parade" (2006), która pokryła się podwójną platyną, muzycy z My Chemical Romance postanowili, że na swoim nowym albumie będą maszerować w rytm wygrywany przez zupełnie inne werble.

My Chemical Romance
My Chemical RomanceThe New York Times

Zanim jednak zespół znalazł ten właściwy rytm dla "Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys", musiało upłynąć trochę czasu. Prawda jest taka, mówi wokalista Gerard Way, że w trakcie tych poszukiwań My Chemical Romance nagrali całkiem inny, kompletny album studyjny - czwarty w swojej historii - tylko po to, by wyrzucić go do kosza i... zacząć wszystko od początku.

- Podjęliśmy próbę nagrania nowego albumu - wspomina - ale ostateczny efekt nie powalał. Wówczas przyszedł dla mnie moment szczerości, kiedy to zdałem sobie sprawę, że nie daliśmy z siebie wszystkiego. Tak daleko odeszliśmy od tego, co w zespole jest wyjątkowego, że w rezultacie nie zostało już nic. Poświęciliśmy na to cały rok, a materiał ostatecznie wylądował w śmieciach.

- Wtedy powiedzieliśmy sobie: No, dobra, zróbmy to. Stwórzmy coś wspaniałego!

Strach przed nagonką

My Chemical Romance niewątpliwie znajdowali się na fali wznoszącej już przed wydaniem "The Black Parade" - ambitnego i pozbawionego sztampy albumu koncepcyjnego, który podejmował tematykę społeczno-polityczną, i dla którego pochodząca z New Jersey formacja stworzyła dla siebie zbiorowe alter ego "Czarnej Parady", zacierając tym samym granice pomiędzy rzeczywistością i swoistym teatrem. Płyta zadebiutowała na drugim miejscu zestawienia "Billboard 200" i doczekała się nominacji do nagrody Grammy, a sam singiel "Welcome to the Black Parade" uzyskał status platynowego.

Recepcja płyty została jednak naznaczona silną reakcją zwrotną, która zaskoczyła członków zespołu.

- Odbiór "The Black Parade" wywoływał niezrozumienie, bywał fałszywie przedstawiany i błędnie interpretowany - mówi 33-letni Gerard Way. To właśnie z inicjatywy Waya, wówczas absolwenta nowojorskiej School of Visual Arts, w 2001 roku powstał My Chemical Romance.

Getty Images/Flash Press Media

- Dzieciaki, które po prostu ubierały się na czarno, padały ofiarą aktów przemocy. A media, w szczególności brytyjskie tabloidy, praktycznie namalowały na ich plecach tarczę strzelniczą i wykorzystały jako rzekome "zjawisko kulturowe", by podnieść sprzedaż gazet.

Wszystko to, przyznaje Way, sprawiło, że myśl o kolejnym przedsięwzięciu napawała zespół strachem.

- Na początku wyglądało to tak, jakbyśmy niemal starali się nie robić żadnego hałasu ani nie "kołysać łódką" - obrazowo tłumaczy Way - po to, żeby nie musieć znowu przez to przechodzić, ani nie skazywać na to naszych fanów. Była to taka dziwna decyzja - asekuracyjna, aczkolwiek tchórzliwa. Na tym etapie jak gdyby zadeklarowaliśmy: Nie chcemy znów mierzyć się z czymś takim, nie róbmy więc niczego świetnego.

Rezultat, mówi Way, zdecydowanie nie był niczym świetnym.

- Tamtej płycie brakowało po prostu czegoś wyjątkowego. Było to rockowe brzmienie, ale brzmienie bardzo nudne. Co przez to rozumiem? Otóż "Danger Days" to album rockowy w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ponieważ jest płytą, która prowokuje. W mojej opinii najlepsze albumy rockowe to takie wydawnictwa, jak "Never Mind the Bollocks" Sex Pistols czy "Combat Rock" The Clash - dzieła, które były wyzwaniem dla pojęcia muzyki rockowej. A zatem, próbując nagrać coś, co byłoby wspaniałą, utrzymaną w amerykańskim stylu rockową płytą, stworzyliśmy w efekcie coś bardzo nudnego.

- To zbiór utworów, które po prostu do siebie nie pasują - dodaje. - Nasze podejście było zupełnie pozbawione polotu.

Bezcześćmy i irytujmy

Kiedy już zdali sobie z tego sprawę, Way i jego koledzy z zespołu (brat Gerarda, Mikey - basista, a także dwóch gitarzystów, Frank Iero i Ray Toro) wrócili pod skrzydła Roba Cavallo, współproducenta "The Black Parade" - i dokonali zmiany biegów w sensie kreatywnym.

- Powiedzieliśmy sobie: Naróbmy tyle szumu, co nigdy dotąd. Wykorzystajmy kolor, wykorzystajmy sztukę; bezcześćmy i irytujmy. Teraz my namalujmy na sobie tarcze strzelnicze - opowiada Way. - To jest rebelia przeciwko tej bardzo bezpiecznej rockowej estetyce trzydziestokilkulatków, która doprowadza do tego, że człowiek w zasadzie się poddaje. Ta płyta to bunt wobec takiej postawy.

Album "Danger Days" - który zadebiutował pod koniec listopada na 8. miejscu "Billboard 200", a w pierwszym tygodniu sprzedaży rozszedł się w nakładzie blisko 113 tysięcy egzemplarzy - miał swój początek w koncepcji komiksu zatytułowanego "The True Lives of the Fabulous Killjoys" ("Prawdziwe życie Bajecznych Malkontentów" - red.). Według Waya, płyta została pomyślana jako "przekaz pirackiej stacji radiowej z 2019 roku, będący wyrazem sprzeciwu wobec korporacyjnego, uładzonego, utopijnego miasta, (...) w którym bardzo łatwo się żyje i gdzie człowiek przyjmuje swoje emocje pod postacią pigułki".

Poza granicami miasta rozciąga się jednak strefa pustkowi, w której rządzą The Fabulous Killjoys i inni buntownicy - osobnicy "prawdziwie niebezpieczni, ale też prawdziwie wolni".

- Nie ma tutaj jakiejś skomplikowanej historii - mówi Way. - Pomysł opiera się na następujących zagadnieniach: Co zrobiłbyś dla wolności? Czy wybrałbyś życie uciekiniera, by zachować wolność? The Killjoys, będąc doskonałą metaforą rzeczywistości, reprezentują sztukę walczącą z korporacyjnym ładem.

Way zastrzega jednak, że The Fabulous Killjoys - kwartet, w którym każdy z członków MCR ma swojego "odpowiednika" - daleko do rycerzy w lśniących zbrojach.

- To po prostu gang gości walczących o przetrwanie, regularnych banitów - mówi wokalista, który nie rezygnuje z planów opublikowania komiksu o "bajecznej czwórce". - Osobiście zupełnie nie postrzegam ich jako dobrych gości. Właściwie to nie ma tam dla mnie "białych" i "czarnych" charakterów. To po prostu dwie przeciwstawne postawy życiowe. Dla mnie istotą tej płyty są zespoły, fani i artyści, z którymi zetknęliśmy się na różnych etapach naszej muzycznej drogi. To oni wypełniają ten album treścią i to oni zainspirowali nas do stworzenia tego wspaniałego i prowokującego dzieła.

"Super arogancki" singel

Przestawienie się z formy komiksu na album muzyczny nie było wcale trudne - dodaje.

- Muzyka była natchnieniem dla tego, co chciałem powiedzieć - wyjaśnia. - To było niemal tak, jakby jedno bez drugiego nie mogło istnieć. Nie napisałbym tych tekstów, nie mając muzyki - ale zarazem wszystko, co chciałem przekazać poprzez ten komiks, ostatecznie zostało wypowiedziane również na "Danger Days". Miałem wrażenie, jakby między tymi dwoma projektami istniała bratersko-siostrzana relacja.

Najtrudniejsza część zadania, mówi Way, dotyczyła znalezienia właściwego brzmienia dla tej konkretnej historii. - Musiała to być naprawdę niebezpieczna muzyka. "Porywaliśmy" na własny użytek różne rytmy, brzmienia pop, hip hop, dance, electro - i wykorzystywaliśmy je dla własnych celów. Tylko poprzez taki rodzaj muzyki mogłem powiedzieć to, co chciałem powiedzieć.

Jako pierwszy spośród 15 utworów, które ostatecznie znalazły się na "Danger Days", zmaterializował się "Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)", który stał się również pierwszym singlem promującym album - i zadebiutował na pierwszym miejscu zestawienia najpopularniejszych utworów rockowych na Wyspach.

- Pomyślałem, że jeśli mamy wejść w to na całego i pozostać wiernymi nadrzędnej idei płyty, gang The Killjoys będzie potrzebował jakiegoś hymnu - mówi Way. - Dlatego właśnie ta kompozycja jest super arogancka i "plemienna". To melodia, którą każdy słyszał milion razy, ale przecież o to właśnie chodzi - przecież ją "porwaliśmy". Być może jej korzenie sięgają historii rdzennych Amerykanów; potem może trafiła do kreskówek... Czy to może melodia z "The Banana Splits", animowanego serialu dla dzieci z lat sześćdziesiątych? Bardzo możliwe, ale - powtarzam - przecież o to właśnie chodzi. "Porwaliśmy" ją.

- To zabawne - kontynuuje - ponieważ na całej płycie nie ma drugiej takiej piosenki, jak "Na Na Na". Chciałem, żeby była to kompozycja wybitnie głupia i żeby brzmiała super uczciwie, kiedy będę ją wykonywał - i chciałem wyśpiewać w niej treści, przez które mogłem mieć kłopoty.

Zobacz teledysk do "Na Na Na":

Akcent psychologiczny

Utworem "Planetary (Go!)" MCR zagłębiają się w oparte na elektronice klubowe brzmienia w stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej. - Zawsze pobrzmiewały u nas echa tego rodzaju stylistyki - mam na myśli electro czy też dance - mówi Way. - Sprowadzało się to jednak tylko do swoistego zamoczenia czubka stopy w wodzie i szybkiego odskoczenia w tył. Tym razem jednak zbudowaliśmy cały utwór na fundamencie elektroniki, odrzucając autentyczne brzmienie rockowej formacji.

"S/C/A/R/E/C/R/O/W" z kolei przypomina swoim brzmieniem późnych The Beatles. - Zaczęliśmy rozmawiać z kolegami o "Magical Mystery Tour" (dwa wydawnictwa The Beatles z 1967 r. - red.) i zauważyliśmy, że nie były to może albumy koncepcyjne, ale była w nich widoczna pewna nadrzędna idea, która była rozwijana w miarę, jak praca nad tym materiałem posuwała się naprzód. Beatlesi nakręcili też film "Magical Mystery Tour" - film, który nie był szczególnie sensowny, ale za to były w nim te wszystkie kolory i psychodeliczna podróż autobusem przez pustynię. Może po prostu było tak, że do muzycznego DNA "Danger Days" przeniknęła nasza potrzeba wzbogacenia płyty o akcent psychodeliczny, i stąd właśnie wziął się ten utwór.

Dowolność i entuzjazm

"Danger Days" stanowi wspólną całość, ale Way podkreśla, że jest to album bardziej elastyczny niż "The Black Parade", zwłaszcza w kontekście występów na żywo. Podczas koncertów MCR zazwyczaj grali materiał z "The Black Parade" od początku do końca, ale tym razem zespół nie chciał wciskać się w tak ciasny "kaftan bezpieczeństwa".

- "The Black Parade" brakowało spontaniczności - mówi - i na pewnym etapie przestało to być zabawne. Tę płytę dla odmiany charakteryzuje dowolność. Możemy grać te utwory w dowolnej kolejności. Możemy grać tyle z nich, ile chcemy - możemy zagrać wszystkie, ale też nie musimy zagrać żadnego. Dzięki pracy nad tym albumem odrodził się w nas entuzjazm. Zespół chce grać utwory z "Danger Days", ale jednocześnie miesza je ze starszymi kompozycjami - co jest naprawdę fajne.

Pomimo tego, iż brzmienie nowego albumu jest wyraźnie inne niż brzmienie "The Black Parade" - a co za tym idzie, także dwóch poprzednich wydawnictw - Way twierdzi, że jest spokojny o reakcje fanów My Chemical Romance.

- Moja żona powiedziała mi, że w takich przypadkach pokłosie danego wydarzenia jest sprawą drugorzędną - mówi Gerard Way - i uważam, że trafiła w dziesiątkę. Nie mówię, że recepcja naszego albumu nie jest ważna - przeciwnie, jest - ale na pewno ma mniejsze znaczenie, niż sam fakt, że go nagraliśmy.

- Na pierwszym miejscu była nasza osobista satysfakcja.

Gary Graff, "The New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas