Kiczowate lata 80.: Rakieta miłości, życie na wideo i drinki z palemką
Dla jednych rzecz absolutnie niestrawna, dla innych obiekt nostalgicznych westchnień za czasami dzieciństwa. Lata 80. w muzyce do dziś stanowią symbol estetycznego kiczu i kampu. Specjalnie dla was pokusiliśmy się o bardzo subiektywny przegląd kiczowatych numerów z tamtej epoki. Z góry ustalmy, że ta ósemka nie wyczerpuje tematu, zachęcamy więc byście dorzucili swoje propozycje w komentarzach.
Gorące emocje w komentarzach wzbudził nasz wspominkowy tekst o grupie Bananarama. Internauci oburzyli się na stwierdzenie o kiczowatych latach 80., przeciwstawiając tamtą epokę obecnym - jakoby miałkim - czasom.
O powstałym w 1981 roku duecie Jeremy'ego Healy i Kate Garner, wspieranych przez kompozytora i producenta, Paula Caplina można swobodnie powiedzieć, że byli pionierami ejtisowego kiczu. Haysi Fantayzee, w kostiumach zaprojektowanych przez Garner (później pracowała jako modowa fotografka w Los Angeles) mieli wyglądać jak swoje własne, zaburzone lustrzane odbicia. O odbicie, czy raczej zerżnięcie ich scenicznego wizerunku został wkrótce oskarżony lider Culture Club, Boy George, co zaowocowało zerwaniem znajomości i otarło się o sprawę sądową. Czy było o co drzeć koty? Oceńcie sami.
Wszyscy znamy kosmiczne przeloty Davida Bowie i kostiumowe facecje Klausa Nomi. Był jednak kosmita, który pod względem kiczowatości obu zostawiał w tyle. Idzie o Von LMO, którego niektórzy ziemianie znają również jako Frankiego Cavallo, a który przybył do nas z planety Strazar, choć (jak sam twierdził) symultanicznie urodził się na Brooklynie w rodzinie sycylijskich emigrantów w 1924 roku.
Poza tworzeniem muzyki Von LMO zajmuje się ratowaniem ekosystemu swojej planety oraz niesieniem nam, ziemskim prymitywom, kaganka technologicznej oświaty. Zaszyty w swojej bazie na Coney Island za pomocą fal radiowych wysyła też przesłanie kosmicznego globalizmu, finalnie chcąc doprowadzić nas do stanu transcendencji z kosmosem. W praktyce poza graniem nowofalowej muzyki, space rocka z elementami jazzu i metalu, Cavallo para się drobnymi kradzieżami, za co zdarzyło mu się nawet w latach 2007-2010 garować. No, zobaczcie... światły kosmita, a jednak bandyta.
Nie każdy matematyk to nudziarz. Przekonuje o tym powstała w 1982 roku z inicjatywy matematyka właśnie, Tony'ego Jamesa, grupa która również parała się klimatami futurystycznymi ale przypominającymi prędzej "Blade Runnera", czy "Uciekiniera" ze Schwarzeneggerem, niż bajki o dobrych chłopcach z kosmosu. Próbując ustabilizować skład projektu, James rozpytywał takie osobistości, jak Andrew Eldritch (The Sisters of Mercy), czy Annie Lennox (była w zespole cały jeden dzień).
Kiedy w końcu mu się udało i kapela miała zagrać debiutancki koncert jako support New Model Army, brakowało im tylko nazwy. Szczęśliwie (lub nie) czytając "Herald Tribune" trafił na artykuł o rosyjskim gangu ulicznym. Tak powstali Sigue Sigue Sputnik.
Każdy pewnie słyszał o skandalu, jaki wybuchł kiedy okazało się, że utworów Milli Vanilli nie śpiewali wcale dwaj występujący w teledyskach czarnoskórzy tancerze, ale cokolwiek mniej atrakcyjni ludzie zza kulis. Podobnie było w wypadku dwójki liderów zespołu Baltimora, Jimmy'ego McShane'a, który rzekomo odpowiadał za wokal prowadzący i Maurizia Bassiego mającego śpiewać chórki.
W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie, Bassi nie miał jednak odpowiedniej scenicznej prezencji. Ironia w tym, że Baltimorze i prezencja sceniczna McShane'a nie pomogła i - niestety - skończyło się na jednym hicie z 1985 roku, powszechnie znienawidzonym "Tarzan Boyu". Złe jest tu wszystko, włącznie z teledyskiem. Tak złe, że aż wspaniałe. Esencja tego, co było w latach osiemdziesiątych powszechne. Upojenia zaawansowanymi, jak się ludziom wówczas wydawało, technikami wideo.
Kojarzycie akcję "Wyloguj się do życia"? W 1983 pochodzący z kanadyjskiego Quebeku synth popowy ansambl Trans-X antycypował niebezpieczeństwa syntetycznej przestrzeni. U nich była ona jeszcze co prawda nie cyfrowa, ale analogowa, oparta o szpulowe taśmy wideo, ale zawsze. Tak, czy inaczej, jeszcze dekadę temu utwór "Living on Video" był absolutnym żelaznym punktem programu każdej ejtisowej potupaji w każdym większym polskim mieście. Ale kto jest bez winy (czyt. nie da się uwieść temu tiru riru motywowi na klawiszu), niech pierwszy rzuci dyskietką 3,5"...
Po kompletnie innej stronie muzycznej sceny też nie brakowało rzeczy poważnie kiczowatych. Weźmy na przykład zespół, w którego składzie był rdzenny Amerykanin i dwóch Amerykanów o włoskim pochodzeniu, który po nagraniu debiutanckiej płyty o Wietnamie stwierdził, że przedzierzgnie się w kapelę... wikińską. Tak, chodzi oczywiście o znanych i lubianych chłopaków z formacji Manowar, którzy znani są z tego, że w latach 80. nosili buty i gacie z futra oraz z tego, że 70% ich kawałków ma tytuły budowane na zasadzie "X of Y". Żartowałem. Co najmniej 80%.
Pisanie o tym, że widziało się swoją żonę w czerwonej sukience i zakochało w niej od nowa jest może jakoś urocze, jest natomiast tak nieznośną realizacją kliszy, jak dowcipy o pierdzeniu w amerykańskich komediach.
Dodawszy do tego mało wyszukany, czy wręcz grafomański tekst i niemożliwie melodramatyczną manierę wokalną Irlandczyka, "Lady in Red" Chrisa de Burgh może służyć za modelowy przykład kiczowatego dorżnięcia ładnej przecież melodii i symbolem tego, że z balladziarstwem było w latach 80. naprawdę, naprawdę źle.
Wedle sondażu zrobionego dla "The Independent", piosenka de Burgha była powszechnie uznawana za najbardziej irytujący utwór... do momentu, kiedy James Blunt nagrał swoje "You're Beautiful". Vox populi, vox dei.
Kwieciste koszule, drinki z palemką, seks na plaży nie zważając co rano pozostanie z naszej trwałej... Hawajskie wakacje były odskocznią od mrocznych nastrojów końcówki zimnej wojny. Potworne zestawienia kolorów, obszerna rozmiarówka. W latach 80. nie trzeba było być Sigue Sigue Sputnik, żeby zdawać się kiczowatym. Wystarczało podążać za ogólną modą. Co też zrobili chłopcy z genialnej przecież formacji Beach Boys nagrywając swoje "Kokomo". Choć z drugiej strony... Większość z nas i dziś z chęcią by się z nimi zamieniła. Dla uważnych: w teledysku występuje wujek Jesse Katsopolis. Kto w ejtisach żył, ten wie.
Jakkolwiek uważam powyższe numery za kiczowate - momentami nie do zniesienia kiczowate, tak wcale nie uważam, żeby wszystkie były złe. Przeciwnie. Śmieszne, odrealnione nieraz obrazki z lat 80. dla kogoś, kto nasiąkał nimi za młodu zazwyczaj są obiektem nostalgii. A za czym z tej epoki wy tęsknicie?