Halfway Festival 2016 w Białymstoku: Błogostan
Paweł Waliński
Tegoroczna, piąta już z kolei, edycja Halfway Festiwalu (Białystok, 24-26 czerwca) to kolejny dowód, że czasem zacietrzewienie grupki wariatów może dawać naprawdę fantastyczne efekty.
W dobie ogromnych masówek, festiwali rozgrywających się na pięciuset scenach, gdzie najwięcej czasu spędza się najpierw w kolejce do rollbaru, a później do toi-toia, człowiek może zatęsknić za imprezami może nie tak obfitymi w gwiazdy, ale kameralnymi, które zamiast tłoku i potu oferują prawdziwy chillout. Białostocki Halfway to zdecydowanie jedna z najfajniejszych imprez tego typu. Jeśli należycie do grupy docelowej, a więc konsumentów muzyki z zakresu folku i singer-songwriter, tę markę powinniście już znać, albo koniecznie poznać.
Festiwal odbywa się w położonym w samym środku jednego z miejskich parków, amfiteatrze Opery i Filharmonii Podlaskiej, perełki białostockiej architektury, co zapewnia przepiękną oprawę. Muzykę konsumuje się w otoczeniu malowniczej zieleni, leżakując tuż przy oczku wodnym. Amfiteatr, zgrabny ale niewielki jest zarazem szklanym sufitem (wielkość właśnie), ale i gwarantem, że nie zostaniemy zadeptani w tłumie i powrót z imprezy nie zajmie nam połowy doby. Zważywszy na muzyczny charakter festiwalu, trudno wyobrazić sobie bardziej odpowiednie miejsce. Piąta edycja tylko to potwierdziła.
Piątek, 24 czerwca
Jak to zwykle bywa w przypadku Halfwaya, piątek był odrobinę na rozpęd, by dać ludziom czas dotrzeć do Białegostoku po pracy, co nie znaczy, że zabrakło dużej gwiazdy. Poza białostocką formacją Byen, wystąpił bowiem kanadyjski Destroyer i Brytyjczycy z Ilya. Byen, mówiąc wprost, potrzebują jeszcze wiele ćwiczeń od strony czysto wykonawczej i nadal muszą popracować nad wyjściem poza kserowanie patentów skandynawskich. Najmocniejszym punktem dnia był za to oczywiście Destroyer. Nawet jeśli osobiście projektu Dana Bejara nie lubię i uważam że wcale nie ma tak fajnych piosenek, a w dodatku miauczy jak maltretowany kot, trudno nie oddać zgrania i profesjonalizmu całemu zespołowi. Publiczność, choć w piątek jeszcze nie tak liczna, zdecydowanie dała się Destroyerowi porwać. Był to jednak zaledwie wstęp do dnia następnego...
Sobota, 25 czerwca
Z przyczyn od siebie niezależnych opuściłem większość koncertu Coldair Tobiasza Bilińskiego, by trafić wprost na występ estońskiego Odd Hugo. O ich muzyce pisze się, że jest mieszanką Jacka White'a, Andrew Birda i Beirut, co wcale nie jest szczególną przesadą. Jak dobrze by jednak nie zagrali, totalnie zamiotła ich (a zarazem praktycznie wszystkie inne koncerty na festiwalu) Eivør Pálsdóttir, genialna Farerka oferująca cały przestwór fantastycznych brzmień. Znalazło się miejsce na pokrewne samskim yoikom szamanistyczne zawodzenie, alt-country'owe piosenki, przeloty w kierunku muzyki klasycznej, folku, alternatywy rockowej; dla każdego coś miłego. I nawet, jeśli miejscami Eivør ciążyła niebezpiecznie ku estetyce new age, szczęśliwie nie była to okoliczność częsta, a już sam aparat głosowy którym dysponuje jest w stanie dosłownie zabrać słuchacza do nieba, albo strącić w otchłań. Jak zachwycałem się nią, recenzując zeszłoroczną płytę "Bridges", tak dziś mogę mówić o sobie, jako o jej kultyście.
Kompletnym zawodem z kolei było izraelskie Acollective. Muzyka z pogranicza Parov Stelar i piątkowego Destroyera, w dodatku mocno odtwórcza, była co najwyżej okazją, żeby uspokoić się po emocjach wywołanych przez Eivør. Co prawda ciężko chłopakom z Tel Awiwu odmówić chęci i energii, jednak w parze z owymi niekoniecznie idzie dużo talentu. Tego samego nie sposób powiedzieć o Ane Brun. Norweżka, której zdarzało się grywać z Peterem Gabrielem, czy legendarnym zespołem Madrugada, dała zaskakujące, ale znakomite show. Zaskakujące, bo większość występu skomponowała z nowszego materiału, lokując się niemalże w okolicach brzmieniowych Roisin Murphy. Piękne folkowe smuty, z których słynęła na wcześniejszych etapach kariery, poszły dopiero na bisy, co było idealnym domknięciem dnia drugiego. Ciepła czerwcowa noc, spokój, przepiękna świetlna oprawa amfiteatru i norweskie folkowe smuty. Relaksacyjny ideał. A spragnionych dalszych uciech czekał jeszcze klubowy after w wykonaniu Białorusinów z formacji Intelligency, która na festiwalu miała wystąpić dnia następnego...
Niedziela, 26 czerwca
I faktycznie Intelligency znakomicie otworzyli trzeci dzień imprezy. Coś, co sami nazywają "techno_bluesem", a w praktyce jest całym przestworem różnorakiej elektroniki pukającej również do bram muzyki etnicznej sprawia, że idzie wróżyć im całkiem udaną karierę. Łyżką dziegciu w ich występie był może najwyżej numer reggae, które jak wiadomo jest najgorszym gatunkiem muzycznym znanym ludzkości.
Zaraz po nich formacja mocno pechowa, czyli Amerykanie z Giant Sand, prowadzeni przez Howego Gelba. Gelb na scenie świeżynką nie jest, gra już bowiem trzy dekady i mimo, że współpracował z takimi tuzami, jak Neko Case, PJ Harvey, czy Vic Chesnutt, nie udało mu się wypłynąć na wody szerokiej sławy. Niesłusznie, bo to co oferuje Giant Sand to jedna wielka podróż sentymentalna w muzyczną przeszłość, znakomicie wyjmująca z americany i folk rocka to, co w tych gatunkach najlepsze. Mimo wzbierającej powoli burzy, która szczęśliwie przeszła bokiem, najwyżej strasząc odrobinę organizatorów i publiczność, Gelb i ekipa dali do pieca. Raz brzmieli, jak Grateful Dead, raz jak Hugo Race, a nawet udało im się zagrać cohenowskie "A Thousand Kisses Deep" lepiej od oryginału. W dodatku, jak się później dowiedziałem chłopaki zagrali z marszu, bez żadnej próby. Sztos i profeska. A że grało im się fajnie, dowiedli tym, że nie spieszyli się wcale do domu, ale imprezowali na festiwalowym afterze do jakiejś piątej nad ranem. To kolejny raz, kiedy potwierdził się kolejny atut festiwalu Halfway. To naprawdę miejsce, gdzie artyście mieszają się z tłumem i spokojnie można z większością stuknąć się kufelkiem piwa i wymienić kilka zdań siedząc sobie na trawce.
Ale wracając do tematu... Świetnie wypadli również Islandczycy z Mammút. Mrocznie, nerwowo, histerycznie. Ocierając się o post-punka. To, że dwa lata temu byli laureatem Icelandic Music Awards przypadkiem zdecydowanie nie było. Zaraz po nich dobrze nam znana Julia Marcell z bardzo udanym koncertem, dowodzącym że wbrew pozorom jej twórczość jest bardzo urozmaicona i z albumu na album nasza krajanka jeśli nie rozwija się, to przynajmniej szuka w innym zakątku muzycznego światka. Tyle muzycznych smakowitości mogłoby praktycznie wystarczyć, a jednak na sam koniec Halfwaya zagrali jeszcze panowie z... Wilco.
I jeśli prywatnie serce oddałem wspomnianej chwilę temu Farerce, to występ chicagowskiej legendy americany ocierał się o geniusz i doskonałość. Znać po gamoniach lata zjadania zębów na graniu na żywo. Pięćdziesiąt gitar i nieustające podmianki, odjazdy w kierunku a to folku, a to noise rocka, niesamowita sceniczna charyzma. Festiwalowy amfiteatr jakby zwariował. Ekipa Jeffa Tweedy'ego każdym dźwiękiem dowiodła, że następująca po klasycznym już dziś "Yankee Hotel Foxtrot" wielka kariera nie jest żadnym przypadkiem, należy im się jak psu kiełbasa i basta.
Także tego... Wiele jest w naszym kraju wielkich festiwalowych marek. Dużo masowych spędów. W tym otoczeniu niewielki festiwal na wschodzie Polski, absurdalny jakby odrobinę w samym środku matecznika disco polo, jest na polskim koncertowym tle prawdziwą perełką. Nie prześpijcie go za rok. Koleżanka, która przespała poprzednie cztery edycje, dowiedziawszy się, jakie były na nich line-upy pluła sobie w brodę rzęsiście. Czego Wam, Moi Drodzy, serdecznie nie życzę.
Paweł Waliński, Białystok